Sezon startowy powoli zmierza ku końcowi, więc skoro
zacząłem sezon od połówki w Poznaniu, to tez takim akcentem mocniejszym można
go powoli zamykać. Debiutu na dystansie
21 km nie wspominam najszczęśliwiej. Podszedłem do biegu praktycznie bez
przygotowania i skończyło się na kryzysie na 15 km i przeklinaniu biegania
przez kolejne 6, by cudem wtoczyć się na metę z czasem 2h10min. Moje chęci
spadły dramatycznie, bo takie bieganie na ambicji, wcale nie jest fajne.
Wszystko mnie bolało, zero przyjemności
z biegania i frustracja, że wyprzedzają mnie dosłownie wszyscy. Musiały minąć prawie 3 miesiące bym znalazł w
sobie na nowo zapał i czerpał przyjemność z treningów. Wziąłem się za siebie na poważnie i od lipca
wszystko nabrało rozpędu, zarówno moje bieganie jak i wszystko co bliżej lub
dalej związane z Night Runnersami. Skoro
tło historyczne już nakreślone przejdźmy do samego dnia startu.
Po słonecznej sobocie, kiedy to aż chciało się wyjść do lasu i przemierzać
kolejne kilometry. Nastawiony pozytywnie poszedłem spać…i jakież było moje
zdziwienie gdy za oknem nie zobaczyłem nic, a raczej mleczna masę unoszącą się
nad miastem. Była siódma rano, było zimno, ciemno i żadne logiczne argumenty
nie powinny ruszyć mnie z łóżka w niedzielny poranek i pewnie gdybym miał
jechać sam, skończyłoby się na dalszej drzemce, ale tu pojawia się presja
społeczna. Byliśmy umówieni w czwórkę – Zosia, Szymon, Marcin i ja na wspólna
wyprawę, i choć podejrzewam, ba jestem pewien, że każdy z osobna z wielka czułością
żegnał się z ciepłym łóżkiem, to nieświadomie motywując się wzajemnie
punktualnie wyruszyliśmy do pobliskich Szamotuł. Podróż minęła na sportowych
pogawędkach, przerywanych okazjonalnym ziewaniem ;) Po 30 minutach, wciąż w głębokiej
mgle, dotarliśmy na miejsce, a raczej do miasta. Biuro zawodów odnaleźliśmy po
10 minutach błądzenia, niestety bezskutecznie próbowaliśmy doszukać się
jakichkolwiek drogowskazów ze strony organizatorów, co jak na imprezę tej rangi
( blisko 1000 uczestników) uważam za spore uchybienie, szczególnie, że nie
wymagało to jakiś ogromnych nakładów, a nudzących się wolontariuszy z
pobliskich szkół, którzy mogli kierować przyjezdnych było kilkudziesięciu. Po odebraniu pakietu startowego, w którym
oprócz numeru przeważał SPAM, rozpoczęliśmy dywagacje na temat ubioru. Krótki,
długie, mieszane? W tym czasie mgła zamiast zalżeć zgodnie z zapowiedziami
meteorologów rozgościła się na trasie już na dobre. Sam Start przewidziany był na godzinę 11.00,
jednak z powodu wypadku samochodowego na trasie, został przesunięty na 11.30.
Na chwile przed startem - Marcin, Zosia i ja ;)
Znów trochę ziewania, i jeszcze trochę i po 1,5 h oczekiwania ruszyliśmy w
kierunku rynku, gdzie w tym roku odbywał się start. Organizator przewidział strefy
startowe do 1.30 , 1.30-2.00 oraz powyżej 2.00. Zatem w tym momencie wypadałoby
napisać o moich oczekiwań co do startu. Dzień wcześniej, zarzekałem się, ze
jeśli nie pobije wyniku z Poznania, to kończę z bieganiem., więc cel minimum poniżej
2.10. Patrząc realnie na swoje ostatnie wyniki wiedziałem, że jestem w stanie
zejść poniżej 2h, a wynik poniżej 1.50 byłby już bardzo przyzwoity. Z takim
nastawieniem ustawiłem się w odpowiedniej strefie, wybrałem muzykę i spokojnie
oczekiwałem na start. Nastroje były optymistyczne i ruszyliśmy punkt 11.30.
Plan na bieg był prosty – biec równym tempem i trzymać się Zosi z (
Kobiety biegają), która
już kilkukrotnie biegała poniżej 1.50, więc powinna być dobrym pacemakerem;)
Jak pomyślał, tak też zrobił – kolejne kilometry upływały w równym i
przyzwoitym tempie około 5.10min/km.
Sama trasa mimo, że z przekroju mogła
wyglądać strasznie, to była praktycznie płaska jak stół, a przynajmniej ja nie
odczułem jakiś drastycznych zmian wysokości.
Minęliśmy pierwszy punkt żywnościowy na 6 km na którym to połowa
powerade’a wylądowała gdzieś na policzku, a druga na koszulce, ale mimo to
kolejne pomiary czasu były optymistyczne, trzymaliśmy swoje tempo. Nagle koło
8-9 km coraz więcej biegaczy zaczęło nas
wyprzedzać, z lekkim niepokojem spoglądałem na zegarek, który jednak wciąż
pokazywał, że biegniemy zgodnie z planem. W głownie powiedziałem sobie, że na
pewno spuchną, a biegnąc równym tempem zyskamy na końcu. Trasa wiodła po
okolicznych zagajnikach, polach kukurydzy i innych miejsc, gdzie nawet psy się
nie zapuszczają, ale mimo to całkiem często można było spotkać kibiców ( mniej
lub bardziej zaangażowanych w pomoc strudzonym;)
Gdzieś pomiędzy pośród pól i mgieł, prawdopodobnie Gaj Mały
Po minięciu 11-12 km zaczęliśmy
wyprzedzać pierwszych odpadających z grupek przed nami ( nagroda za równe
tempo;). Fizycznie czułem się bardzo dobrze, więc na kilka kilometrów przed
metą planowałem przyspieszyć i gdzieś tuż przed 18 km tak zrobiłem. Niestety Zosia
zmagająca się z kontuzjami została trochę z tyłu, a ja puściłem się w kierunku
mety, wtedy już wiedziałem, że mogę liczyć na dobry wynik. Ostatni kilometr
pokonałem w czasie 4.15, co jest wynikiem nie do wyobrażenia pół roku
wcześniej.
Meta
Ostatecznie wpadłem na metę uzyskując czas 1h 47 min 01 i życiówką
poprawioną o ponad 23 minuty ;) Na mecie
odebrałem medal oraz okolicznościowa koszulkę. Na ostatniej prostej kibicował
mi Marcin, który już tradycyjnie pobiegł poniżej 1h35 minut oraz Szymon, który
był naszym fotografem i dzięki niemu mamy tak świetne zdjęcia ;)
Niecałe 2 minuty po mnie na mecie zameldowała się Zosia, która mimo przeciwności
zanotowała. dobry czas i tak cała trójka ukończyła Samsung Halfmaraton.
Wszyscy którzy byli w Szamotułach wiedzą, ze nie jedzie się tam na bieg, to
tylko przykrywka, bo tak naprawdę każdy chciał wygrać pralkę i smartona! Niestety, oszukano nas, nikt z naszej ekipy
nie wygrał nawet głupiego prospektu Samsunga ani półkilogramowej szynki z
Sokołowa. W atmosferze przygnębienia wróciliśmy do Poznania, by wrócić za rok z
nowymi nadziejami na Pralkę ;)
Bieg w Szamotułach zaowocował nie tylko niezłymi rezultatami, ale i nowymi członkami
naszej drużyny ;) Wypatrujcie nas na trasach
;) Do zobaczenia ;)