Początkowo
chciałem napisać dłuższy tekst, ale nie będę Was zanudzał tym co się działo
przez cały tydzień jeśli chodzi o przygotowania fizyczne, żywieniowe i mentalne
;) Przejdę prosto do sedna i opiszę Wam dzień, w którym stałem się maratończykiem
Budzik
ustawiłem na 6 rano, aby zdążyć sobie przygotować i zjeść śniadanie najpóźniej
2-2,5 godziny przed biegiem. Niestety jak to zwykle u mnie bywa pospałem
jeszcze pół godziny dłużej niż planowałem. Śniadanie przed biegiem miałem
sprawdzone z poprzednich biegów, tj. chleb z dżemem truskawkowym, owsiankę oraz
kawę. Po śniadaniu spakowałem wszystkie rzeczy do plecaka, trzy razy
sprawdziłem czy czegoś czasem nie zapomniałem i wyruszyłem w drogę.
Na
MTP pojawiłem się mniej więcej o godzinie 8 i od razu skierowałem się do
szatni. To co zwróciło uwagę to tłumy biegaczy i kibiców w okolicach Targów, co
podbijało trochę adrenalinę. Wszędzie można było wyczuć atmosferę święta, jakie
czekało prawie 5,5 tysiąca biegaczy. Na rozgrzewkę wyruszyłem ok. 8:30,
wyszukując po drodze Makosa, któremu chciałem zostawić bluzę po rozgrzewce.
Rozgrzewka była trochę na łapu-capu, po chwili wszyscy ruszyli w stronę startu,
więc również wyruszyłem, aby ustawić się w odpowiedniej strefie czasowej. Dzień
wcześniej planowałem, żeby ustawić się przy pacemakerze na 3:15, ale na starcie
ustawiłem się kilka metrów za grupą. Wynik ten stanowił dla mnie cel
optymistyczny, ale nie wiedziałem czy dam radę wytrzymać takie tempo przez cały
bieg. Stanąłem więc w tłumie ludzi i czekałem spokojnie na start biegu
Przed
startem było jeszcze kilka słów od organizatora, życzenia „powodzenja” dla
wszystkich biegaczy od Scotta Jurka i w końcu ruszyliśmy przy dźwiękach z filmu
„Rydwany ognia” oraz mini pokazie pirotechnicznym. Pierwsze kilometry ciągnęły
się w tłumie biegaczy, tempo poszczególnych kilometrów utrzymywałem w tempie
4:30 min/km utrzymując w zasięgu wzroku balonik na 3g15m. Na pierwszych dwóch
punktach żywieniowych korzystałem jedynie z napojów – najpierw kubek Powerade,
który później popijałem jeszcze kubkiem wody. Po wbiegnięciu na Wildę
zauważalny był wzrost liczby kibiców, wśród których udało się wypatrzyć kilka
znajomych twarzy.
Na 10
kilometrze stawiłem się na 574. miejscu z czasem 45m55s.
Pętla na Wildzie kończyła się powrotem na Hetmańską – w tym miejscu udało mi
się dogonić grupę biegaczy na 3g15m, wśród których dogoniłem Wiesia – kolegę z
Parkrun’owych zmagań. Pomiędzy 13
a 14 km
kilka minut później wydarzył się dramat, o którym dowiedziałem się dopiero na
mecie. Na wiadukcie na ul. Hetmańskiej zasłabł i pomimo natychmiastowej akcji
trzech ekip ratunkowych zmarł jeden z biegaczy…
Kolejne
kilometry pokonywałem razem z grupą na 3g15m, a co najważniejsze w dalszym
ciągu nie czułem zmęczenia pomimo utrzymywania nadal mocnego tempa biegu. Od 15 km rozszerzyłem swoje
żywienie na punktach o połówkę banana – było to dobre rozwiązanie, wyczuwalne
na kolejnych kilometrach jak odczuwałem głód chwilę przed dobiegnięciem do
kolejnego punktu żywieniowego. Kolejny punkt kontrolny był w połowie dystansu.
Pokonanie połowy maratonu zajęło mi 1g37m25s (564. miejsce), a ja w dalszym
ciągu czułem się jeszcze w pełni sił. Kilka miesięcy wcześniej pokonanie w
takim czasie połowy królewskiego dystansu biegowego kosztowało mnie sporo
wysiłku, a tutaj miałem samopoczucie jakbym sobie biegał treningowo. Wiedziałem
jednak, że druga połówka nie będzie już taka lekka i zastanawiałem się tylko
czy i kiedy przyjdzie kryzys i będę musiał się mierzyć z pokonaniem osławionej
„ściany”.
Po
pokonaniu 22 kilometra
trasa biegu skręcała w stronę Antoninka. Trasę znałem dość dobrze i cieszyłem
się, że kolejne kilometry będziemy pokonywali z górki. Po przebiegnięciu przez
Antoninek czekała nas długa prosta na ul. Warszawskiej. Odcinek ten był męczący
trochę z powodu wiejącego prosto w twarz mocnego wiatru, którego pokonanie
kosztowało trochę sił. Na szczęście bieg w grupie ułatwiał to zadanie, gdyż
można było się schować za innych biegaczy i oszczędzać troszkę sił na kolejne
kilometry. Chwilę przed tabliczką z oznaczeniem 30 kilometra siły
zaczął tracić trochę Wiesiu i w tym miejscu zakończyło się wspólne pokonywanie
biegu. Checkpoint na 30 km
przekroczyłem na 522. miejscu z czasem 2g18m35s. W dalszym ciągu czułem dużo
sił.
Na
Śródce odbiliśmy w prawo i przez Nowe Zawady zmierzaliśmy do najtrudniejszego
odcinka na biegu – długiego podbiegu na ul. Serbskiej. Od 31-32 km zaczęliśmy wyprzedzać
coraz więcej osób. Bieg w grupie z pacemakerem powodował, że pokonywaliśmy
trasę równym tempem, pędząc do przodu jak czołg ;) To co mnie zdziwiło, że w
momencie jak zaczynał się dwukilometrowy podbieg mnie nosiło do przodu przed
grupę. Wiedziałem jednak, że nie mam się co podpalać – w końcu zaczynałem
dopiero biec maraton (najdłuższy pokonany wcześniej dystans to 33,5 km) i trzymałem się
nadal grupy. Po 36
kilometrze skręciliśmy w Mieszka I i w nagrodę za
podbieg mieliśmy teraz ponad 2-kilometrowy odcinek z górki, aż do Cytadeli.
Pierwsze
oznaki mającego się pojawić kryzysu poczułem na 38 kilometrze, jednak
w dalszym ciągu starałem się trzymać grupy na 3g15m. Kryzys dopadł mnie na
kolejnym kilometrze, na którym zacząłem tracić siły w nogach… 39 kilometrów
pokonałem spokojnie biegnąc, a kolejne 3 kilometry do mety
miałem do pokonania głównie głową. W głowie kołatała mi jedna myśl – „nie
odpuszczaj, nie zatrzymuj się i biegnij dalej”. Na 40. kilometrze
posiliłem się po raz ostatni i przebierałem dalej nogami, wyprzedzając o dziwo
kolejne osoby, które przechodziły z biegu w marsz. Chwilę później zauważyłem
przy trasie Makosa, który po chwili zaczął biec obok mnie, chcąc mnie przy tym
zmotywować do pokonania ostatnich, finiszowych kilometrów. Niestety ja czułem,
że pozostały dystans muszę pokonać sam i wygoniłem Makosa, żeby mi nie
przeszkadzał (jeszcze raz sorki ). Na kolejnych metrach kątem oka
udało mi się wypatrzyć kolejnych znajomych, ale jedyne siły jakie miałem aby im
podziękować za doping wystarczały mi na podniesienie kciuka.
Ostatni
trudny odcinek stanowił podbieg na Moście Dworcowym, ale od tego momentu już
wiedziałem, że mnie nic nie zatrzyma. Udało mi się nawet przyspieszyć do tempa
jakim pokonywałem trasę przed pojawieniem się kryzysu. W tym miejscu chciałbym
dodać, że świadomie piszę o kryzysie, gdyż wydaje mi się że to nie była jeszcze
słynna „ściana” – pewnie będę musiał się z nią zmierzyć na kolejnym maratonie.
Pokonanie Mostu Dworcowego i kolejne metry zbliżające mnie do mety dawały mi
wewnętrzną radość, której nie byłem w stanie okazać na zewnątrz. Linię mety
pokonałem z rękami podniesionymi do góry w geście radości.
Na
pokonanie dystansu 42
kilometrów i 195 metrów potrzebowałem 3g16m12s (czas netto
3g15m36s) co dało mi 417. miejsce w gronie 5420 osób, które ukończyły bieg. W
debiucie osiągnąłem cel, który rok temu wydawał mi się nierealny pod kątem
samego przebiegnięcia, a co dopiero myślenia o uzyskaniu takiego czasu. Im
dalej jest od końca biegu tym bardziej nie dowierzam w to co udało mi się
dokonać. Dziękuję wszystkim, którzy kibicowali mi na trasie oraz gratulowali
wyniku po biegu – Wasze słowa bardzo mnie cieszą i podbudowują do dalszej pracy
i poprawy wyników.
Koszulka,
w której pokonałem maraton promuje Stowarzyszenie Zadyszka.org, w którym
również działam. Przebiegnięcie maratonu w koszulce Zadyszki obiecałem już
zanim zostałem członkiem Night Runners i nie mogłem złamać danego słowa J Koszulka NR czekała na mnie na mecie,
więc mogłem zapozować jeszcze do zdjęcia w barwach nocnych biegaczy.
P.S.
Przeglądam tekst i widzę, że mimo wszystko się trochę rozpisałem ;) Mógłbym
napisać jeszcze więcej, ale co za dużo to niezdrowo ;) Niedługo kolejne relacje
z biegowych tras – to jeszcze nie koniec w tym roku.