Przez
pierwsze dwa dni po biegu wydawało mi się, że ukończenie maratonu kosztowało
mnie mniej sił niż sobie wyobrażałem. Świadomie piszę, że mi się wydawało, gdyż już
we wtorek okazało się jak wyczerpałem i osłabiłem organizm podczas biegu.
Rankiem po pobudce czułem jeszcze przypływ sił i zastanawiałem się nad
rozbieganiem wieczorem, ale już w okolicach południa powoli wyczuwałem, że
jednak będę musiał sobie to bieganie odpuścić… Zaczęło się od bólu gardła i
pomimo próby natychmiastowego podreperowania zdrowia, kolejne dni zajęło mi
kurowanie się po przeziębieniu. Kurację chciałem przeprowadzić najszybciej jak
to możliwe, gdyż na weekend planowałem dwa starty – sobotni poranek z Parkrunem
oraz niedzielny półmaraton w Szamotułach.
W
sobotni poranek wyglądało, że przeziębienie powoli odchodziło w niepamięć,
dlatego też chciałem sprawdzić ile sił w nogach zostało po maratonie. Już na
drugim kilometrze zaskoczyło mnie ból w łydkach – po maratonie nie odczuwałem
żadnego zakwaszenia w łydkach, więc tym bardziej nie spodziewałem się, że
nastąpi to podczas biegu. Bieg nie był mimo wszystko najgorszy, a czas zbliżony
do osiąganych wyników pozwalał mieć nadzieję, że w niedzielę będę miał siły na
przebiegnięcie półmaratonu.
Po
wczesnej pobudce w niedzielę zaskoczył mnie widok za oknem dawno nie widzianej,
gęstej mgły. Jeszcze wtedy nie myślałem, że mgła będzie w stanie się utrzymać
tak długo i wpłynąć w jakimkolwiek sposób na zbliżający się bieg. Droga do
Szamotuł, pomimo ciągnącego się sznuru samochodów, upłynęła dosyć sympatycznie
na rozmowach z Zosią, Tomkiem i Szymonem. W samych Szamotułach zrobiliśmy
jeszcze kilka rundek po ul. Obornickiej, po czym udało się w końcu trafić do
biura zawodów umiejscowionego w jednej z miejscowych szkół. Na miejscu
zaskoczyły mnie szatnie dla zawodników – męska szatnia ulokowana została w sali
do historii, w której na półkach dało się dojrzeć stare podręczniki, z których
równie dobrze ja mogłem się uczyć w podstawówce ;)
Za
oknami w dalszym ciągu widoczna była gęsta mgła, która bardzo szybko wpłynęła
po raz pierwszy na bieg tego dnia opóźniając start o pół godziny. Po dłuższym
oczekiwaniu i rozmowach z kolejnymi znajomymi biegaczami wyruszyliśmy w końcu
na szamotulski rynek, na którym ulokowany został start biegu. Mój cel na bieg
tym razem był tylko jeden – ukończyć bieg w czasie poniżej 1g35m. Po
przeziębieniu nie chciałem się forsować w żaden sposób, tym bardziej że nie
wiedziałem w jakim stopniu mój organizm ma jeszcze siły. Ostatnie chwile przed
biegiem upłynęły na dalszych pogawędkach, które zostały dość nieoczekiwanie
przerwane wystrzałem z armaty oznaczającym rozpoczęcie biegu. Życzyłem jeszcze
wszystkim znajomym powodzenia i ruszyłem w trasę.
Po
minięciu linii startu usłyszałem słowa spikera, że w biegu uczestniczy ok. 800
biegaczy, więc było w miarę pewne, że szybko rozrzedzi się grupa biegaczy i
będzie można szybko biec docelowym tempem. Minimalne tempo biegu pozwalające na
osiągnięcie założonego celu wynosiło 4m30s na kilometr, więc zerkając na
zegarek miałem zamiar pilnować się, aby nie przekraczać założeń. Do pierwszego
punktu żywieniowego (na 5. km)
biegło mi się jeszcze w miarę ok., jednak z każdym metrem coraz bardziej nie
chciało mi się biec. Nie wiem z czego to wynikało – czy to po grypie, czy też
po dziesiątkach tysięcy kroków na maratonie, ale najzwyczajniej w świecie
złapałem lenia… Pewnie powiecie, że dziwny ten leń skoro cały czas biegłem
dalej, ale generalnie z dwojga złego wolałem biec dalej i ukończyć bieg, niż
później wkurzać się na siebie, że odpuściłem.
Na
trasie w dalszym ciągu panowała wszem i wobec bohaterka niedzielnego biegu,
czyli gęsta mgła. Widoczność była tak dobra, że gdyby nie okrzyki wolontariuszy
na punktach żywieniowych to pewnie nadziałbym się na stoliki z wodą i
izotonikami ;) Organizatorzy rozstawili dodatkowo na trasie co ok. 200 metrów parki
wolontariuszy, którzy chyba przez cały bieg mieli obowiązek oklaskiwania
biegaczy. Postanowiłem częściowo wykorzystać ten fakt i również odwzajemniałem
się tym samym, zwłaszcza przy większych grupkach kibiców. Oklaski do kibiców
powodowały zwiększenie dopingu z ich strony, dzięki czemu przynajmniej na
krótkie odcinki czasu nabierałem chwilowej ochoty do biegu i nie zwalniałem aż
tak mocno na kolejnych kilometrach.
W
tym momencie mogę dodać to co zauważyłem podczas ostatnich biegów – po starcie
na kolejnych kilometrach widoczne jest kto na jaki czas „idzie”. Tak jak na
pierwszych kilometrach mając siły i chęci wyprzedzałem kolejnych biegaczy, tak
później widziałem jak wyprzedzają mnie widziane wcześniej koszulki. W takich
momentach nie trzeba patrzeć na zegarek, żeby zauważyć wolniejsze tempo. Mimo
wszystko co kilometr spoglądałem na zegarek i obserwowałem jak po szybkim
początku zaczynam słabnąć :(
Po
drugim punkcie żywieniowym na 10.
km jedyne co mnie cieszyło to, że jestem już w połowie
dystansu. W dalszym ciągu korzystałem z wsparcia kibiców, zachęcając ich do
głośniejszego dopingu (trzeba było się jakoś posiłkować ;)). Mniej więcej po
trzynastym kilometrze rozpoczął się delikatny, prawie niezauważalny podbieg,
który wpływał na mnie negatywnie. Nadal dawałem się wyprzedzać kolejnym
biegaczom i zacząłem kalkulować w jakim czasie uda mi się zakończyć bieg… Coraz
mocniej gnębiła mnie myśl, że nie uda mi się zrealizować postawionego celu i
przybiegnę na metę kilka minut później…
…i
tak było mniej więcej do 17.
kilometra. Po drodze zaliczyłem ostatni punkt żywieniowy
i nagle zacząłem czuć przypływ sił i chęci do biegu. Kilometr nr 16 okazał się
być moim najwolniej pokonanym odcinkiem w całym biegu i może ten fakt oraz to
że zbliżałem się do tempa 4m30s na kilometr zadziałało na mnie jak płachta na
byka. Każdy kolejny kilometr był już szybszy od poprzedniego, a ja zaczynałem
powoli wyprzedzać biegaczy, którzy jeszcze chwile wcześniej mi uciekali.
Kolejny przypływ sił dostałem mniej więcej po 18 kilometrze jak
trasa zrobiła się znowu płaska i zbliżaliśmy się do Szamotuł. Zapomniałem
jeszcze dodać o jednej rzeczy, którą może dojrzycie na zdjęciach – kolejnym z
aspektów pogodowych była delikatna mżawka, która bardzo skutecznie ograniczała
moją widoczność i praktycznie co 500-700 metrów musiałem ściągać okulary i
przecierać szkiełka ;)
Ostatnie
dwa kilometry biegu pokonywałem już w tempie jakim biegam głównie na krótszych
dystansach, a dodatkowo zdziwił mnie nadmiar sił na tym etapie, gdyż zazwyczaj
po szybkim starcie przez ostatnie kilometry starałem się utrzymać tempo. Do
mety zbliżałem się w coraz szybszym tempie, wyprzedzając kolejnych biegaczy. W
tym momencie zaczynałem odczuwać ponownie radość z biegania i żałowałem, że
bieg się zaraz skończy. Ostatnie metry pokonywałem już w prawie sprinterskim
(jeśli można to tak nazwać) tempie mijając linię mety w czasie 1g34m12s (czas
netto 1g33m57s) meldując się ostatecznie na 141 miejscu wśród 801 zawodników,
którzy ukończyli bieg. Na mecie dowiedziałem się o wykręceniu super życiówek
przez znajomego z pracy (1g25m tydzień po maratonie!) oraz Michała z NR,
któremu udało się złamać 1g30m – jeszcze raz gratki! J Po chwili udałem się jeszcze na metę
i udało mi się trafić na finiszującego z życiówką Tomka oraz chwilę później
Zośkę. Zebrani w komplecie udaliśmy się jeszcze na posiłek oraz po pogaduchach
i nieudanym losowaniu nagród ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Generalnie
rzecz biorąc bieg można uznać za udany – mi udało się zrealizować postawiony
cel oraz ukończyć 7. bieg z cyklu Grand Prix Wielkopolski w półmaratonach
(jestem już klasyfikowany J).
Cieszą również super czasy wykręcone przez znajomych. Może gdyby nie ten brak
chęci i sił przez większość biegu to może i mi by się udało coś poprawić… No
cóż, nie ma co teraz o tym myśleć – kolejne szanse jeszcze będą J
A
mgła była tak uparta, że znikła dopiero w poniedziałek popołudniu… ;)