Maraton, bieg inny niż wszystkie. Dotychczas mogłem
uczestniczyć w maratonie tylko jako gość, obserwator. Jednak patrząc na to
wszystko z boku to wszystko wydaje się prostsze. Okey, biegałem już kilka
półmaratonów, przygotowując się do
debiutu na dystansie 42 km, zaliczyłem też trzy trzydziestki, ale takiej skali
wysiłku nie spodziewałem się ani przez chwilę. Mój debiut przypadł na Genewę.
Jako Poznaniak sądziłem, że swoją przygodę z maratonem rozpocznę u siebie,
jednak szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że start w malowniczej Genewie
stał się faktem. I tak 5 maja 2013 roku dotarłem na Avenue Bel Air, by pośród
setek innych biegaczy przeżyć bieg, który miał zmienić moje życie. Już za parę
godzin miałem zostać maratończykiem.
Czułem się dobrze. Fizycznie czułem się wręcz bardzo dobrze.
Od kilku dni czytałem książkę Dogonić Kenijczyków, jak się później okazało mój
plan złapania jednego za nogę na starcie nie wypalił. Chyba mnie rozczytali i
nie przyjechali do Genewy. Wykorzystując ich nieobecność zwyciężył Rosjanin –
Maksim, przybiegając na metę prawie 2 godziny przede mną. Noc przed startem
miałem zaskakująco spokojną, wyspany, ale i czując już nerwy przygotowałem sobie
moje tradycyjne danie przedstartowe – omlet z 5 jajek. Do tego jeszcze extra
moc w postaci banana i byłem gotowy do biegu.
Wraz z Gosią i Tomkiem, przyjaciółmi, którzy ugościli mnie na czas trwania
maratonu, dotarliśmy na miejsce startu chwilę przed 9.00. Na miejscu spotkałem jeszcze Tomka, Night
Runner’a z Innsbruku, dla którego bieg w Genewie był debiutem w maratonie.
Tomek wykazywał zdecydowanie większy respekt dla dystansu niż ja. Zaowocowało
to przebiegnięciem całego dystansu w równym tempie i finiszem w czasie poniżej
4h30m.
|
Przed startem |
Przed startem oczywiście przeanalizowałem trasę i wydawała
mi się bardzo przyjemna, na przekroju nie widziałem za wielu podbiegów czego
obawiałem się szczególnie w końcówce. Martwiły mnie jedynie długie kilkukilometrowe
proste, jak się za chwile miało okazać były dla mnie zabójcze.
Wybiła 9.30, końcowe odliczanie i ruszyliśmy. Planowałem
złapać pacemakera na 3.30 i spróbować utrzymać się z nim jak najdłużej. Szybko
udało mi się przebić do grupy, która liczyła około 100 osób i wspólnie przemierzaliśmy
pierwsze kilometry. Tempo na 3.30 to równo 5min/km jednak „szef” cisnął 4.45-4.50.
Sądziłem ze poleci tak pierwsze kilometry i wyluzuje…jednak kilometry mijały a
mój avg. Pace wynosił 4.50 po 10 km. Podbiegłem do przodu grupy i pytam –
Mysje, WTF? We are running to fast, don’t we?
Na co szef odpowiedział mi nienaganną francuszczyzną, z której
zrozumiałem jedynie 3 minutes BONUS. Ja mu dam BONUS ku*** - tak, przekląłem po
raz pierwszy. W ciągu najbliższych godzin zdarzy mi się to jeszcze
wielokrotnie. Szybko przeliczyłem, ze jego bonus prowadzi nas na czas 3.23…co
było dla mnie grubą przesadą, o czym poinformował mnie niedługo później mój
organizm. Mniej więcej koło 7 km wybiegliśmy z miasta i wbiegliśmy na pola….rozległe
pola rzepaku. Ścieżka co chwile zmieniała się z gruntowej na asfaltową, czasem
dziura, czasem kałuża, jak oni dostali atest? Pogoda była piękna, widoczność
doskonała, w tle Alpy i ośnieżone jeszcze szczyty, bezchmurne niebo, słonecznie
i bezkresne zielono żółte pola. Ideał, ale na piknik, a nie do biegania. Mało
kto lubi biegać w upale, nie należę w tej kwestii do wyjątków. Do 17-18 km
trzymałem równe tempo, jednak robiło mi się coraz bardziej gorąco. Do tego
otwarte przestrzenie maja to do siebie ze lubi po nich hulać wiatr. No i hulał.
Jeszcze dodam, że na 12 km straciłem
kontakt z Garminem, mimo, ze naładowany to po prostu się wyłączył. Przez
kilometr z nim walczyłem i udało się odpalić
go ponownie.
|
Rzepakowe polaaa |
Pacemaker biegnący szybciej niż miał, plus brak precyzyjnych pomiarów z
pulsometru bardzo utrudniło mi pokonywanie kolejnych kilometrów. Na jednym z
kolejnych punktów żywieniowych zgubiłem grupę na 3.30. Na półmetku straciłem
ich z oczu, czas po 21 km – 1.47. Czasowo było dobrze, ze zdrowiem coraz
gorzej. Na jednej z szutrowych prostych podkręciłem delikatnie kostkę. To nie
było nic poważnego, ale kostki to moja bolączką z uwagi na zamiłowanie do
koszykówki. Organizm podświadomie zaczął ją oszczędzać i zwolniłem. Czy
wspominałem już, że było gorąco? Od 25 km kilometra ściana…maratońska ściana,
która pojawiła się złośliwie wcześniej niż powinna. Teraz najbardziej brakowało
mi kogoś do kogo mógłbym otworzyć usta. Moje wszystkie ostatnie starty to 10,
20 , 30 lub więcej Night Runnersów. Tym razem byłem sam i poczułem jak wiele
daje grupa. Na 25 km ostatecznie straciłem Garmina. Zatem pozostał mi bieg w
ciemno. Byłem wściekły, mój pierwszy maraton, a urządzenie odmawia
posłuszeństwa z przyczyn mi nie znanych – za duża wilgotność? Gorąco? Pacemakera
już dawno nie było, za mną jedynie grupa na 4.00, nie było ekipy na 3.45.
Na 30 km wbiegliśmy do Genewy, trasa nad jeziorem, mnóstwo kibiców krzyczących
Allez Tomas! No to Tomas próbował allez, lecz coraz częściej musiałem ratować
się marszem. Przez głowę przechodziły mi setki myśli, krążące głownie wokół
odliczania kilometrów, ułomnych próbach wyczucia tempa oraz przeklinania
temperatury i niedziałającego Garmina. Na 35 km jakaś Francuzka widząc moje cierpienia
krzyknęła – Tomas Champion. To było miłe ;)
7 km do mety, a baloniki na 4.00 ciągle mnie nie wyprzedziły. Jednak
coraz częściej nerwowo odwracałem się za plecy bo czułem, ze muszą być coraz
bliżej. Na tym etapie moje technika biegu przypominała…w sumie nic godnego
opisania – przemieszczałem się do przodu. Na 37 km zegar wskazał 3.26 i wtedy
minęła mnie grupa na 4.00. Poszatkowana, góra kilka osób z pacemakerem.
Podejrzewam, że tez biegł trochę na BONUS. Przez chwilę nawet chciałem ich
gonić, ale szybko odpuściłem ten temat. Ostatnie 5 km pokonałem w 40 minut…oczywiście
na 39 km ktoś bezczelnie ustawił podbieg! Na tym etapie coraz więcej osób
przechodziło w marsz, w tym i ja. Teraz
potrzebowałem dopingu, potrzebowałem Garmina, potrzebowałem czegoś.. pozostała samomotywacja. Przebiegłeś już 40 km…pozostały
marne 2 km…musisz k! Snułem się powoli ostatnie metry, krok po kroku. Meta usytuowana była na moście – mnóstwo kibiców z obu
stron i meta w oddali – przyspieszyłem, wyprostowałem. Słyszałem – „ o nasz” „brawo
Polska”, a meta coraz bliżej. Niebieski dywan, ręce w górze , prawie łzy. 4h09min.
Zostałem maratończykiem.
|
ostatnia prosta |
Było ciężko, trudniej niż myślałem, ale nie rezygnuje. We wrześniu Berlin,
jeden z największych maratonów na świecie, a potem? Zobaczymy ;)
Podczas biegu wydawało mi się, że wszystko jest przeciwko mnie, pogoda,
zegarek, kostka, pacemaker, ale może to właśnie urok maratonu? Nie można
przewidzieć wszystkiego.
|
Maratończyk! |
Dziękuję Wam wszystkim za doping, pomógł mi dotrzeć do mety !