Bieganie to taki sport, w którym każdy
może poczuć się jak mistrz świata. Co więcej, każdy może
rywalizować z najlepszymi zawodnikami na świecie, być częścią
historycznych wydarzeń. Dzięki zapisaniu się na jubileuszowy, 40.
Maraton Berliński, miałem okazję brać udział w maratonie, w
którym padł nowy rekord świata! Miał to być mój drugi
zagraniczny start, po półmaratonie w Londynie w 2011. Spodziewałem
się świetnej atmosfery i niesamowitego doświadczenia. Ani trochę
się nie zawiodłem.
Jeden z 6 World Marathon Majors,
największych biegów na królewskim dystansie na świecie, obok
Londynu, Chicago, Nowego Jorku, Bostonu i Tokio. Do tego płaska
trasa, na której do tej pory padło 8 rekordów świata oraz szalona
liczba kibiców – nietrudno pojąć więc, dlaczego zapisy, które
rozpoczęły się 25 października 2012 o godzinie 12, skończyły
się po, mniej więcej, 20 minutach. 40 tysięcy miejscówek rozeszło
się jak ciepłe bułeczki i, po niespełna roku, przekonałem się,
że było warto. Swoją drogą to pierwszy
bieg, w którym podczas zapisów, w miejscu Klub wpisałem Night
Runners.
Na bieg
wybraliśmy się w sobotę. Po dotarciu do Berlina udaliśmy się
prosto na expo, które swoim rozmiarem (kilka wielkich hal
zlokalizowanych na starym lotnisku Tempelhof) dawało przedsmak
rozmachu całej imprezy. Stoisk co niemiara, dobrze, że Kołcz Marcin
czuwał nad moją manią zakupową. Odbiór pakietów zajął
niemalże godzinę, na miejscu spotkaliśmy kilkoro znajomych z
innych grup biegowych oraz Pawła i Michała z NR. Potem klasyczny
makaron i do domku (dzięki Zosia!!). Na kolację jeszcze porcja
frytek, ostatnie zakupy, przygotowanie sprzętu i lulu.
Pobudka o 5.30. W
tym momencie nerwy zwyciężyły. Przed-maratonowy stres był chyba
większy niż zazwyczaj (to był mój 4 maraton). Może dlatego, że
pierwszy raz atakowałem konkretny wynik. Wszem i wobec
rozpowiadałem, że celem było 3:29:xx. Jednocześnie zdawałem
sobie sprawę, że plan treningowy nie do końca był wykonany (do
końca lipca przygotowywałem się do Maratonu Karkonoskiego).
Dodatkowy stres powodowała moja lewa stopa, której ból zmusił
mnie do kuśtykania na półmaratonie w Pile już od 8km. Stąd też
mój nastrój dosyć minorowy, za co serdecznie zainteresowanych i
'doświadczonych nim' przepraszam.
30 minut metrem,
kilka spacerem i przejęliśmy Anię, Marcina i Tomka, i ruszyliśmy
do 'miasteczka' maratonowego. W uszach czadu dawał Motorhead oraz
Prodigy, koncentracja rosła wraz z buzującą adrenaliną.
Pożegnaliśmy się z kibicującą nam piękniejszą częścią
wyprawy (dziękuję baaaardzo za nieocenioną pomoc!!) i marszem do strefy dla zawodników. Poszukiwania (oczywiście
zapomniałem) Stoperanu oraz czegoś przeciwbólowego spełzły na
niczym. W moim stanie psychicznym powodowało to jeszcze większe
zdenerwowanie, jak się okazało, całkowicie bezpodstawnie.
Oddaliśmy rzeczy do depozytu (brawa za organizację) i ruszyliśmy
do stref (8 stref czasowych i 3 fale startowe), wcześniej życząc
sobie powodzenia (każdy z nas startował z innej strefy). W
międzyczasie dołączył do nas Adam z Gdańska (jak się okazuje
kojarzył Prezesa ze zdjęć – co za niespodzianka ;) ), z którym
miałem przyjemność biec przed ponad połowę dystansu.
O 8.45 Haile
Gabreselasie, który tym razem pełnił rolę startera, sprawił, że
u mnie, a pewnie i u czterdziestu tysięcy innych biegaczy, z prawie
120 krajów, puściły nerwy, a dowodzenie przejęła adrenalina.
Zaczęliśmy. Przed biegiem chciałem próbować taktyki negative
split, jednak zdecydowałem, że jednak jak najszybciej zbliżę się
do docelowego tempa 4:58/km i tego chciałem się trzymać. Początek
(przekroczyliśmy linię startu po 5 minutach od wystrzału), jak
zwykle, upłynął na wyprzedzaniu i wyrabianiu pozycji, jednak już
po 2km tempo zostało osiągnięte. Krążyły mity o gigantycznych
tłumie i korkach na zakrętach. Faktycznie na zakrętach tempo lekko
spadało, nie było jednak tragedii. Na 3km po raz pierwszy mijałem
nasze kibicki. Biegło się naprawdę miło, co rusz zagadywaliśmy,
bądź byliśmy zagadywani przez rodaków (z racji flagi i imienia na
mojej koszulce). Na 10km pierwszy żel. Co najważniejsze, stopa się
nie odzywała aż do 15km. Na 18km minął mnie Paweł, który
startował 5 minut za mną, tempo szaleńcze. Mijajac mnie zapytał
„Kim jesteś??”. Jak się okazało, zwycięzcami były, poza mną,
jeszcze dwie całkowicie obce nam inne osoby, co potwierdziły odpowiedzią.
Połówka
osiągnięta w 1:44, czyli w zakładanym czasie, dawała nadzieję.
Niestety w tym momencie stopa mocno już dokazywała, ale wmawiałem
sobie, że jest ok i nawet lekko przyspieszyliśmy. Kilka kilometrów
później dogoniłem Pawła, któremu we znaki dawały się skurcze i
w okolicach 25km musiał się zatrzymać. Mnie biegło się wciąż
całkiem dobrze. Średnie tętno oscylowało w granicach 160, co w
moim przypadku jest wynikiem naprawdę świetnym. I nadszedł moment,
którego się obawiałem - niestety, na 27km musiałem zatrzymać się
po raz pierwszy. Szybka akcja, ściągnięte buty, poprawiona
skarpeta i do boju. Do 30km utrzymywałem tempo na 3:29. Wiadomo
jednak, że maraton zaczyna się właśnie w tym momencie i...walkę
tę przegrałem.
Do końca
zatrzymywałem się jeszcze 3 razy, powtarzając całą operację.
Już na tym straciłem ze 2 minuty, nie mówiąc o wybiciu z rytmu.
Jednakże stopa nie dawała spokoju i było to (chyba) niezbędne. W
każdym razie, plany czasowe wzięły w łeb. Cytując klasyka
„koniec marzeń, koniec snów – tak żegnamy się z
mistrzostwami”.
Cały czas
chłonąłem jednak atmosferę, jaką tworzyła masa kibiców (spiker
mówił o milionie!!!). Od początku biegu bawiłem się razem z
kibicami, zagrzewałem do dopingu, przybijałem piątki – tak jak
my potrzebujemy ich dopingu, tak oni cieszą się, gdy ktoś doceni
ich wysiłek. Pamiętajcie o tym! Prym wiedli Duńczycy. Swoją
drogą, w Danii chyba nikt nie został. W biegu brało ich udział
ponad 6 tysięcy, a wzdłuż trasy pewnie ze 3 razy tyle.
Jednak to co
miało miejsce na ostatnich kilku kilometrach przeszło moje
najśmielsze wyobrażenia. Było tam ze 200 tysięcy kibiców. Po obu
stronach trasy, szaleńczo dopingujących każdego biegacza. Mimo
problemów parłem do przodu, chcąc osiągnąć jak najlepszy czas.
Ostatnia długa prosta, ostatni zakręt i widać Bramę
Brandenburską. Każdy wie, że na finiszu to co miało miejsce przez
cały wyścig (czy to 42km czy 5km) się nie liczy, organizm sięga
po ukryte głęboko pokłady sił, a człowiek leci jak na
skrzydłach. Naprawdę czułem się jak mistrz świata, jakbym
właśnie miał wygrać bieg maratoński na igrzyskach olimpijskich.
Przed samą metą dwie trybuny z kibicami, a ja miałem wrażenie, że
to tylko mi biją brawo. Musiałem im jakoś podziękować, dlatego
zatrzymałem się, ściągnąłem czapkę i ukłoniłem w ich stronę.
Chociaż tyle mogłem zrobić.
Kilka metrów za
metą dowiedziałem się, że w tym samym biegu Wilson Kipsang
ustanowił nowy rekord świata w maratonie. Ja swój rekord życiowy
poprawiłem o 39 minut, kończąc bieg z czasem 3:37:29. Czego chcieć
więcej?Mimo wszystko nie osiągnąłem założonego czasu. Chyba
jednak zwyczajnie lubię przesadzać. Rok temu biegłem 4:16 z tętnem ponad 175. Teraz prawie 40 minut szybciej, ze średnim tętnem 162. Uczestniczyłem w jednym z największych wydarzeń biegowych na świecie. Tak, zdecydowanie nie ma co narzekać. 3:29 poczeka. Zresztą pewnie z nerwów nie może już wytrzymać, bo wie, że ja się tak łatwo nie poddam.
Bieg pozostanie na długo w
mojej pamięci i szczerze go każdemu polecam. W 2014 system zapisów
„kto pierwszy ten lepszy” zastąpi losowanie. Ja już się
zarejestrowałem...