Długo
zastanawiałam się, co ma się znaleźć w mojej relacji. Czy powinna się ona
ograniczać tylko do samego biegu, czy wypada wspomnieć też o motywacji do
podejmowania takich wyzwań, a może dodać też coś o przygotowaniach? Wyszło na
to, że jestem kobietą i z podejmowaniem decyzji to u mnie bywa różnie, więc postaram
się napisać co nieco o wszystkim ;)
Pomysł
na bieg ultra, powiem szczerze, zrodził się u mnie dość spontanicznie. Owszem
od zawsze marzył mi się taki wyczyn, jednakże na pewno nie myślałam o tym roku.
Jawił mi się raczej czymś, co może warto byłoby zrobić przed 30-stką.
Jednak
jak widać czas zweryfikował moje plany i z 27 na 28 września, równo o północy,
ruszyłam na trasę swojego pierwszego ultra maratonu. Stało się tak głównie za
sprawą Kołcza ( czyt. Piotra), który rzucił pomysł na Bieg Rzeźnika za rok.
Stwierdziłam więc, że może warto byłoby się przetestować przed czymś takim,
dodatkowo usłyszałam że dwóch Night Runnersów - Dziki ( Wojciech) i Orzech
(Piotr) wybierają się na BUT-a- Beskid Ultra Trial- była to pierwsza edycja
tego biegu i rozgrywane były na nim aż 4 dystanse- 220km/150km- duży BUT
85km/55km- mały BUT. Dodatkowo start do nich odbywał się w 2 turach, co dawało
możliwość wyboru dystansu w okolicach 40km. Początkowo dopuszczałam do myśli
start tylko i wyłącznie na 55km. Jednak im bliżej było imprezy, tym śmielej
myślałam o dłuższym dystansie - 85km. Zresztą krótka konsultacja z Kołczem tylko
wzmocniła moje przekonania. Na linii startu stanęłam więc z myślą, że jeśli
stawy nie będą boleć to lecę 85km. Z perspektywy czasu, pewnie gdybym wiedziała
ile niespodzianek czeka mnie na trasie, to jeszcze parę razy bym się
zastanowiła ;)
Przygotowanie
do biegu były u mnie dość specyficzne, łączyłam je, bowiem, z treningami
wioślarskimi, które miały mnie przygotować do Mistrzostw Polski i Akademickich
Mistrzostw Europy. Polegały one głównie na sporym jak dla mnie kilometrażu
wynoszącym od 70 do 110km tygodniowo. Ilość uzależniona była od intensywności
treningów wioślarskich.
Patrząc
jednak już na to wszystko na chłodno po biegu stwierdzam, że moje przygotowania
zaczęły się dużo wcześniej, już 9 lat temu wraz z rozpoczęciem systematycznych
treningów wioślarskich. Uważam, że w górach nie liczą się same wybiegane kilometry.
Ważny jest też ogólny rozwój, stabilizacja i trening siłowy. Dlatego wszystkich
zachęcam by dbali również o to.
Jako, że bieg odbywał się w Bielsku-Białej i
start był w nocy, to nasz wyjazd rozpoczął się już w piątek rano o 5:30. Wspólna
podróż autem jak zwykle minęła w atmosferze pełnej śmiechu. Około godziny 12
dojechaliśmy na miejsce noclegu, mieliśmy bowiem mały postój na wizytę u
fryzjera - Dziki musiał przygotować się do biegu, ale myślę, że raczej nie
wspomina tego zbyt dobrze. W hotelu chwilę
odpoczęliśmy po podróży i już koło godziny 14 wybraliśmy się na obiad - pizzę,
małe zakupy i pojechaliśmy odebrać numery startowe. Jak się okazało nie zostały
one nam wydane, gdyż nie mieliśmy przy sobie wymaganego wyposażenia na bieg.
Szybko wróciliśmy więc do hotelu, wrzuciliśmy co trzeba do plecaków i znowu
udaliśmy się do biura zawodów, lekko zdenerwowani że ucieka nam czas na
popołudniową drzemkę. Tym razem na szczęście pakiety zostały wydane,
dowiedzieliśmy się również, że odprawa została przesunięta na godzinę 20.
Wróciliśmy do hotelu i czas do zebrania upłynął nam pod znakiem odpoczynku i
prób zaśnięcia, mi nawet na chwilę się to udało, pomimo coraz większego
zdenerwowania związanego ze startem.
Około
godziny 19:30 znów pojawiliśmy się w okolicach biura zawodów, jednak jak się
okazało odprawa została przeniesiona na godzinę 21, a później nawet na 21:30.
Spędziliśmy zatem sporo czasu w oczekiwaniu na nią. U mnie zaczął pojawiać się
w tym momencie coraz większy stres i strach, gdyż docierały do nas informacje o
dużych problemach z oznakowaniem trasy dużego BUTa. Zaczęłam się dość mocno zastanawiać, co ja
tutaj robię skoro ci wszyscy doświadczeni ludzie mają tak duże problemy.
Na
zebraniu zaczęto nas uspokajać, że nasza trasa jest lepiej oznakowana zwłaszcza
na noc. No i tu muszę się zgodzić w nocy nie miałam żadnego problemu z
oznakowaniem, jednak technologia użyta na noc kompletnie nie sprawdziła się w
dzień, gdyż białe oznaczenia były momentami kompletnie niewidoczne.
Poinformowano nas też, że na Przełęczy Salmopol pojawił się pierwszy śnieg, ja
go jednak nie zauważyłam, ale trzeba przyznać, że był to najchłodniejszy odcinek
biegu.
Po
odprawie wróciliśmy do hotelu na ostatnie przygotowania. U mnie i u Dzikiego
było widać ogromne podekscytowanie zmieszane ze strachem, Orzech był dość
spokojny widać było, że to nie pierwsza jego tego typu impreza.
Czas
startu zbliżał się jednak nieubłaganie, więc chwilę po 23 zrobiliśmy sobie
wspólne zdjęcie i udaliśmy się na start. Najpierw wykonaliśmy krótką
rozgrzewkę, gdyż temperatura była naprawdę niska i ciężko było rozstać się z
cieplutką bluzą. Chwilę przed startem dostaliśmy jeszcze rozpiskę szlaków,
która jak się potem okazało zawierała drobny błąd. Następnie ustawiliśmy się na
linii startu chłopaki poszli na tyły, a ja się ciut zbuntowałam i stanęłam w
środku jak się okazało była to jednak rozsądna decyzja.
Równo
o północy wyruszyliśmy na trasę, nie posiadając tak naprawdę żadnego
doświadczenia z takim dystansem postanowiłam zacząć tempem pozwalającym mi na
komfort tlenowy i wymianę zdań z zawodnikami obok. Biegło się naprawdę świetnie,
czułam moc i starałam się skupiać tylko na odcinkach od jednego punkt do
kolejnego, a nie na całym dystansie, który wydawał mi się nadal dość
abstrakcyjny. Na trasie szybko przekonałam się, że bieg w ciemności ma swoje
duże plusy, nie widać jak wysoko muszę jeszcze się wspinać, a także,
przynajmniej u mnie, powodował odważniejsze zbieganie. Pierwszy punkt
żywieniowy znajdował się w okolicach 17km w Brennej jako, że w czasie biegu
zjadłam już żel to porwałam tam ze sobą 2 ciastka oraz pół banana i poleciałam
dalej w kierunku Ustroń Polana. Tam miał znajdować się kolejny punkt odżywczy,
niestety jak się okazało była tylko woda plus izotonik. Spotkała mnie tam też
jednak miła niespodzianka, dowiedziałam się, bowiem, że jestem pierwsza
kobietą. Powiem szczerze, że mocno mnie to zaskoczyło i wcale się tego nie
spodziewałam - byłam wręcz pewna, że przede mną jest masa osób, dlatego też w
ramach upewnienia spytałam się Pana czy to nie są żarty. Jednak nie były, dostałam też radę by uważać
na następnym odcinku, bo jest dość ciężki. Tak więc, mocno zdziwiona, ale też
zadowolona, ruszyłam dalej w kierunku Przełęczy Salmopol, gdzie oprócz punkt
odżywczego był też moment wyboru dystansu. Na tym odcinku skorzystałam z porady
by pokonać go ostrożnie - faktycznie było tam dość dużo pod górę, a do tego
momentami podejścia były strome. Tempo jednak było nadal mocne, bo mimo tego,
że dałam się wyprzedzić zawodnicze z Czech to nadal znajdowałam się w czubie.
Na punkt teoretycznie znajdujący się na 40km, praktycznie na 44km, dotarłam po
5h 37min jako druga kobieta i dziesiąty zawodnik z około 20min przewagą nad 3
zawodniczką i ponad 1h nad 4. Na punkcie uzupełniłam
bukłak, wzięłam żel i baton do plecaka „na potem”, a w rękę chwyciłam bułkę z
serem, z którą ruszyłam dalej na trasę. Niestety na punkcie nie było wcześniej
obiecywanej kawy ani coli, która w tamtym momencie by się przydała, gdyż brak
snu dawał się już we znaki. Poza tym wymieniłam jeszcze parę słów z
zawodnikiem, który towarzyszył mi przez sporo kilometrów, ale dalej zamierzał
biec krótszą trasą. Dalej leciałam zupełnie sama, wszystko było ok, czułam się
dobrze, nic mnie nie bolało, zdałam sobie sprawę że pokonałam pierwszy raz w
życiu maraton bez kryzysu i mam siłę i chęci na więcej.
zdjęcie z fanpage organizatora*
Poruszałam
się dalej dość mocnym tempem zgodnie z kolorami szlaków i oznaczeniami,
wszystko szło lepiej niż mogłabym sobie wymarzyć. Owszem zmęczenie od czasu do
czasu zaczynało się już pojawiać, w pewnym momencie wydawało mi się nawet, że
na szlaku widzę matkę z kilkuletnim dzieckiem, co było naprawdę dziwne
zwłaszcza, że dobiegała godzina 8. Po zbliżeniu okazało się jednak, że były to
tylko dwa ułamane drzewa. Niezrażona tym biegłam dalej, lecz po czasie, coś
przestało mi tu pasować, wydawało mi się, że szlak powinien już odbijać w inny.
Stwierdziłam więc, że się zgubiłam, zastanawiające było jednak to że przecież
cały czas widzę oznaczenia organizatora. Mimo to stwierdziłam, że zawrócę. W
drodze powrotnej spotkałam jednego biegacza, który stwierdził że na pewno
biegniemy dobrze, no bo przecież są oznaczenia, znów więc zmieniłam kierunek i
pobiegliśmy chwilę razem, na szczęście towarzyszowi też przestało coś pasować.
Padła decyzja, dzwonimy do organizatora. Niestety nie pomógł on za wiele,
oprócz tego, że powiedział nam, iż oznaczenia na każdym dystansie są takie same
i pewnie jesteśmy na innej trasie. Zaproponował też zejście z niej, o którym my
nawet nie chcieliśmy słyszeć, no bo jak mając już tyle kilometrów po prostu
zrezygnować, tak bez walki. Nie o tym nie mogło być mowy! Przecież moje motto
mówi, że upór zwycięża wszystko. Poza tym wiedziałam, że mam spory zapas do
limitu. Postanowiłam więc, że ukończę ten bieg za wszelką cenę.
Zaczęliśmy
wracać, po drodze zgarniając inne zagubione osoby. W drodze powrotnej
zadzwoniliśmy po raz kolejny do organizatora, tym razem dowiedzieliśmy się, że
mamy wrócić pod Malinowską Skałę, bo tam zbiegają się dystanse. Jednak ta
informacja to i tak było mało i wspólnie na podstawie mapy zaczęliśmy szukać
naszej pomyłki. W końcu po jakiś 2,5h-3h błądzenia wróciliśmy na dobrą trasę.
Niestety do kolejnego punktu mieliśmy ponad 10km, a nam brakowało picia, gdyż
nikt z nas nie przewidział tylu dodatkowych godzin. Tu pojawił się u mnie
pierwszy kryzys, wiedziałam już, że straciłam pozycje, czas i że zrobię dziś na
pewno ponad 100km. Jednak dość szybko się z nim uporałam i poleciałam wraz z 2
mężczyznami w stronę Ostrego z myślą, że za niedługo się wreszcie najem i
napiję.
zdjęcie z fanpage organizatora*
I
tak też było na punkcie, na którym znajdował się makaron i herbata, które
naprawdę mnie ucieszyły. Napełniłam też bukłak i w tym samym składzie ruszyłam
dalej na Skrzyczne, gdzie niestety znów mieliśmy problem ze znalezieniem
właściwej drogi i gdyby nie biegacz, który nas dogonił i wskazał trasę mogłoby
być ciężko. Dalej lecieliśmy więc w cztery osoby szlakiem, który oznaczony był
fatalnie, na samo Skrzyczne wdrapaliśmy się przedzierając przez krzewy. Na
szczycie spotkaliśmy dwie zakonnice, które obiecały się za nas modlić i życzyły
powodzenia, tym razem na szczęście to nie były żadne zwidy ;). Dalej udaliśmy
się do Szczyrku i tu zaczął się u mnie pierwszy porządny kryzys. Strasznie
zaczęłam odczuwać ból stóp, czułam, że mam sporo odcisków i jest już coś nie
tak z paznokciem. Zbieg do Szczyrku był, więc dla mnie dość ciężki. Jednak nie
poddałam się i udało mi się dotrzeć do kolejnego punktu, co nie było łatwe,
gdyż znowu brakowało oznaczenia. Teoretycznie był to 66km praktycznie miałam
już w nogach około 88km. Znów uzupełniłam bukłak i napiłam się wreszcie długo
wyczekiwanej kawy, zjadłam też parę ciastek i wspólnie z towarzyszącym mi już
od dłuższego czasu Andrzejem ( jak się okazuje miał on nawet swój epizod w
gdańskim NR) ruszyliśmy w stronę Sanktuarium, a następnie do Bystrej Śląskiej,
gdzie znajdował się ostatni punkt.
Po
drodze spotkaliśmy też biegacza, który nie miał tyle szczęści co my i nie
znalazł punktu w Szczyrku, wiedział już że zostanie zdyskwalifikowany
postanowił on jednak biec dalej, za co go bardzo podziwiam. Lecieliśmy więc
przez jakiś czas w 3 osoby w kierunku Szyndzielni . Mieliśmy jeszcze jakieś 12-13km
do końca, jednak z poruszaniem się było coraz ciężej, miałam już ponad 100km w
nogach i mięśnie zaczynały coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa. Wiedziałam
jednak, że na pewno się nie poddam, poza tym, co jakiś czas ktoś do mnie
dzwonił (także Orzech, który obiecał mi McFlurry jak dobiegnę), dostawałam
sporo bardzo motywujących smsów, co pomagało oderwać myśli od bólu. Ponadto
Andrzej ciągle mi towarzyszył. I tak mijały kolejne kilometry.
Na
około 3km przed metą poczułam jakiś nagły przypływ mocy i zaczęłam znowu coraz
śmielej truchtać. Poczułam wielką radość, wiedziałam już, że dam radę, nawet,
jeśli na końcu miałabym się czołgać. Na metę wpadłam po 17h 32min jako 30
zawodnik i 5 kobieta z uśmiechem na twarzy i Andrzejem, któremu naprawdę bardzo
dziękuję. Czekali tam na mnie Orzech z Dzikim, którzy mieli dla mnie kurtę i
zadbali o posiłek regeneracyjny, następnie zawieźli mnie do hotelu, a sami
udali się do McDonalda, z którego przywieźli obiecane lody. Po dość obfitym
posiłku i prysznicu wszyscy koło 20 zasnęliśmy, a w nocy słychać było tylko
jęki, przy próbach zmiany pozycji. Następnego dnia rano wyruszyliśmy w podróż
powrotną do Poznania, Orzech miał się całkiem dobrze, za to ja z Dzikim
mieliśmy wyraźne problemy z poruszaniem się co było całkiem zabawne. Poza tym
ból, który był naprawdę duży, jak dla mnie była naprawdę przyjemny. Nigdy
wcześniej nie czułam się tak silna, jednocześnie będąc tak słaba ;).
Ogólnie
rzecz biorąc bieg organizacyjnie okazał się naprawdę sporą porażką. Brak
oznaczenia trasy, punkty odżywcze dość ubogie w stosunku do tych podawanych
przed biegiem, brak medali na mecie. Jednak mimo to pozostanie mi na długo w
pamięci, bo udowodniłam sobie, że jestem silniejsza niż myślałam. Ponadto pokazał
mi, że mimo braku doświadczenia i młodego wieku mogę walczyć z naprawdę dobrymi
zawodniczkami, a także dał dużego kopa do dalszego treningu, tak by na wiosnę
znowu gdzieś wystartować będąc mocniejszą.
Oprócz
tego, po raz kolejny, zdałam sobie sprawę,
że sport jest dla mnie całym
życiem. Czymś, co pomaga mi stawać się lepszą, nie tylko w zawodach, ale i w
całym życiu. Sprawia, że codzienne problemy stają się bardziej błahe i łatwiej
im wszystkim stawiać czoła. Zmienia mnie, ale tylko na lepsze J
A na koniec
jeszcze małe podziękowania dla wszystkich tych, którzy mnie wspierali i
wierzyli, że dam radę. No i wykorzystam okazję, żeby podziękować rodzicom,
którzy cały dzień się denerwowali.
Zdjęcia oznaczone * pochodzą z www.facebook.com/beskidyultratrail