W
sumie napisanie tej relacji, to dobry moment, żeby się zastanowić, dlaczego
biegam po górach. Biegam po górach, dzięki mojemu koledze Dawidowi Tkaczowi,
który przekonał mnie, że warto spróbować. Że góry nie takie straszne i można
tam naprawdę sporo się o sobie dowiedzieć. Więc raz spróbowałem i nie zamierzam
przestawać.
A
dlaczego Żilina, a nie bieg blisko w Polsce? Chyba zdecydowanie wolę uciec z
naszego kraju w chwilę spokoju, do miejsc gdzie nie do końca najważniejsza jest
rywalizacja i ściganie, a tak naprawdę delektowanie się górami i przy okazji
robienie tego, co się kocha.
W
Żilinie byłem 4 tygodnie wcześniej na 100km biegu po górach i strasznie
przypadły mi te góry do gustu.
Bieg
mało rozreklamowany, organizowany przez grupę pasjonatów, więc na starcie nie
ma żadnych patrzących Ci do bukłaka zawodowców i innych kosmitów.
Start
o 6 rano z centrum Żiliny, wyjazd z domu o 3:00. Standardowo poranne śniadanie,
naładowanie węglami i 2,5 godzinna wycieczka na Słowację samochodem. Niestety
w przypadku biegów za granicą jest problem ze zrozumieniem opisu trasy
(szczególnie, gdy niektóre momenty nie są oznaczone) a Słowacy myślą, że
wszystko dla wszystkich jest jasne.
Na
początku, rozdanie map i wpisowe 1 Euro, więc bieg praktycznie za darmo. Ruszamy,
zabieram się z grupką pieszych, którzy pomagają dotrzeć mi na czerwony szlak.
Po 3 km oddzielam się od grupy, słuchawki na uszy i sam na sam ze swoimi
słabościami.
Droga
na szlaku błotnista, pełno wody, buty się ślizgają, więc bez wsparcia kijów do Nordic
Walking się nie obędzie. I już na początku kryzys. W sumie dochodzę do wniosku,
że może być ciężko, bo nogi chyba są przemęczone startami w tym roku. Wdrapuje
się pod pierwszą górę i zaczyna się zbieg. Łapie swoje tempo, przyspieszam, a
oddech się wyrównuje. Niestety popełniam również pierwszy błąd nawigacyjny i
tracę drogę, a mianowicie czerwony szlak. Na mapie wszystko wydaje się proste,
czerwony-zielony-niebieski-czerwony, praktyka zawsze jednak to weryfikuje.
Pobiegałem trochę w kółko, znalazłem drogę w dół i pędzę do asfaltowej drogi.
Dużym
plusem tego biegu jest bardzo dokładna mapa, na której można znaleźć wszystkie
główne drogi i szukać ratunku w przypadku stracenia szlaku. W mieście
Zastrania, znajduje pierwszy punkt kontrolny K1. Szybko dostaję pieczątkę i
biegnę dalej póki nogi jeszcze pracują bez zarzutu. Droga idzie pod górę, ale
na szczęście asfaltem i jest dobrze oznaczona. Jedyną przeciwnością jest
deszcz, który pada już od godziny i mgła, która zmniejsza widoczność.
Wybiegam
z miasta na czerwony szlak, w kierunku punktu K2. Niestety ciuchy są już mokre,
powoli zaczyna uchodzić ciepło z organizmu, więc jedynym sposobem jest
przyspieszenie tempa. I tu niespodzianka, która czeka mnie na trasie. Na drodze
znajduje się kilka miejsc, które miały być oznaczone, że zbiega się ze szlaku.
Niestety obsługa (2 starszych panów) dopiero rozpoczyna znakowanie trasy.
Pierwsze zejście ze szlaku znalazłem, drugiego już nie. Więc biegnę przekonany,
że wszystko idzie po myśli, lecz niestety zaczynam biec nie tak jak to z mapy
wynika. Po chwili wybieram ścięcie drogi polem, żeby dobiec do Dolnego
Vadicova, w kierunku punktu K2. Jest miasto, jest Dolny Vadicov, jest 19km, jest
dobrze.
Wbiegam
na K2. Panowie się dopiero rozkładają. Szykują pieczątki, rozkładają stanowisko.
Wpada napalony Polak, który chce szybko pieczątkę, a oni wszystko powoli,
powoli. Jest zaliczony punkt, ruszam od razu szybko do góry, na punkcie jem
batonika, zapijam colą i w górę. Panowie coś tłumaczą o zbieganiu ze szlaku.
Jak zwykle, wybieram złą drogę i brnę w zaparte. Niestety szlaku jak nie było
tak nie ma, więc zaczynam się lekko denerwować. Według kompasu zgadza się
kierunek, więc pewnie wbiegnę na szlak.
Zbieg
z górki i chcę zajrzeć na mapę. Niestety mapa wypadła mi z kieszonki w plecaku.
Zaczyna się panika, bo bez mapy to jestem w d**** oraz nie mam zaliczonego
biegu… Z powrotem, po 500 metrach jest i mapa, leżąca w błocie. Od razu
przybywa sił i pozostaje biec po ścieżce w dół. Ponownie czytanie mapy to czynność
ratująca mnie w tym biegu. Zbiegam do kolejnego miasta, gdzie z pomocą leśników
(zgodnie z zasadą Polak, Słowak dwa bratanki), znajduję drogę na niebieski
szlak. Przestaje padać, szlak w miarę czytelny, a wzniesienia nie dają się tak
we znaki. Na trasie turyści, którzy się pytają, co to za bieg i jak idzie. To
na Słowacji jest fenomenalne.
Jestem
na czerwonym szlaku, tu już praktycznie większość drogi w dół, szlak w wielu
miejscach łączy się z drogą rowerową, więc jest wreszcie część utwardzonej
trasy. Powoli kończą się zapasy wody, 1,2l to dla mnie zdecydowanie za mało przy
tak trudnym biegu, więc znów mogę coś poprawić na kolejny raz. Organizm już
pracuje na najwyższych obrotach, to 27km a nogi są praktycznie jak nowe. Czuje
radość bycia samemu w górach, gdzie zaczynam kontemplować i myśleć, że to jest
to, co kocham. Gdy czujesz ten stan, nie czujesz, że w ogóle biegniesz czy się
męczysz. Z zamyślenia wyciągają mnie granice miasta, w którym ma już być punkt
K3. Jest i punkt K3. Okazuje się że K1 i K3 są w tym samym miejscu. Pytam się
jak idzie? Czy ktoś był wcześniej? Okazuje się, że jestem pierwszy, a do mety
około 8km.
Niestety
popełniam mały błąd, korzystam z poczęstunku, którym jest chleb ze smalcem i
cebulą. Takich frykasów warto unikać w trakcie wysiłku, bo organizm skupia się
na biegu, a nie na takich sabotażach żywieniowych. Do mety będę czuł, że coś
zalega na żołądku. Wybieram wariant trasy po betonie do centrum, a nie przez
błoto. Czując, że to już końcówka, jeszcze przyspieszam. I tu jestem zaskoczony
przebiegam 4km w tempie 4:10, co po 30km jest miłą niespodzianką.
Dobiegam
do centrum Żiliny. Biegnie drogą facet usmarowany błotem, z kijami Nordic
Walking wystającymi zza plecaka, z uśmiechem na twarzy. Zawsze zwraca to uwagę
ludzi i ich zdziwienie.
Meta
usytuowana w samym centrum miasta, już ją widać, więc demonstracyjnie jeszcze
przyspieszam i wbiegam na metę. Jest zdziwienie organizatora, że już? Mam
pokazać kartę, czy są wszystkie punkty. I są :)
Jest rekord trasy 5:02 minuty
na dystansie 42km. I słyszę Słowaka mówiącego: „Rzeczpospolita żyje”
Jestem
zadowolony. Tak szybko w tym roku jeszcze nie biegałem, a początek trasy tego
nie zwiastował. Dostaję zimne słowackie piwo i koffole. Nie
ma nagród ani medali, jest satysfakcja, jest dyplom na kartonie i to wszystko.
Czasem
się zastanawiam, dlaczego decyduję się na udział w małych biegach górskich.
Chyba podoba mi się ich nieprzewidywalność i prostota. W tym roku w każdym takim starcie straciłem
drogę lub miałem inną przygodę. Góry są bardziej wymagające, ale możesz w nich
przeżyć to, czego nie dostarczy Ci żaden bieg na asfalcie.