Spowiedź...
...jest 66 km... koniec
biegu... wpadam na metę a wolontariuszka wiesza na mej szyi medal, co oznacza,
że właśnie ukończyłem bieg powyżej 50
km, który zaliczany jest jako niby ULTRA.. czas - 9 godzin 18 minut...
...tak było 12 miesięcy
temu... Kiedy zbiegłem w 2012 roku do Piwnicznej Zdrój, wiedziałem już, że za
rok wrócę i przebiegnę 100 km....
...po powrocie na
niziny postanowiłem, że wszystkie biegi i starty będą tylko elementem
przygotowującym mnie do zmierzenia się 7 września 2013 z tym dystansem, by w
ten sposób stać się ULTRASEM PEŁNĄ GĘBĄJ
Sztafeta NIGHT RUNNERS i wypisane na numerze
startowym mocne postanowienie
Zacznijmy od
początku...
...są ludzie, którzy do biegów górskich na długich dystansach są po prostu stworzeni - mają warunki
fizyczne, predyspozycje, miejsce do trenowania itd. Ja żadnego z tych elementów
nie posiadam... Myśląc o udziale w ultramaratonach, wiedziałem, że wszystko
zależy od tego, jak sam zaplanuję treningi, jak dokładnie poznam swój organizm
i jak go przygotuję do tego typu startów. Fakt że Poznań nie zachwyca ilością
wzniesień, podbiegów i innych naturalnych trudności, z jakimi zmierzyć się
trzeba na trasie górskich biegów dodatkowo mobilizował mnie do ciężkiej
pracy.
Myśląc nad tym
wszystkim rok temu... dowiedziałem się, że w maju 2013 roku zostanę... Ojcem.
Pierwsza reakcja była taka: "koniec z bieganiem, treningami, wolnym czasem
na długie wybiegania...", ale przecież wszystko można pogodzić... (
przecież człowiek dużo spać nie musiJ )
Organizm człowieka
płata jednak czasem figle i ... tydzień przed biegiem cały wysiłek przygotowań
mógł pójść na marne, bo chwyciło mnie mocne przeziębienie, które nie puszczało
do 3 dni przed startem. Jeszcze wtedy czułem osłabienie i temperaturę…., ale
już o tym nie myślałem, spakowałem auto i pojechaliśmy….
6.09.2013
Po godzinie 16.00
dojechałem do Krynicy Zdrój, gdzie czuło się atmosferę biegów już od samego
wjazdu. Rozlokowałem się z rodziną w hotelu i poszliśmy odebrać mój pakiet
startowy. Z hotelu mieliśmy piękne zejście, które już zmuszało do uruchomienia
„czwórek” po to, by nie dokonać niekontrolowanego zbiegu z wózkiem dziecięcym.
Na głównym deptaku Krynicy, gdzie znajdowało się BIURO ZAWODÓW, było morze
ludzi, pomiędzy którymi przejść było bardzo trudno a przejechać wózkiem to już
w ogóle nie lada wyczyn. Po parunastu minutach spaceru odebrałem pakiet... adrenalina,
radość, strach... W pakiecie była
koszulka do biegania, pierdoły , chip biegowy (sic!... zagwozdka - jak mam przyczepić zwykły chip do butów Salo…,
które nie mają sznurowadeł?), no i mój numer startowy wielkości flagi narodowej
( po cholerę rozmiar XXXLLLL???)
Biuro zawodów
Po godzinie 19:30
wszyscy uczestnicy stawili się na odprawę w hali sportowej, podczas której
organizatorzy zaprezentowali i szczegółowo omówili całą trasę, jak również
przekazali wiele ważnych informacji potrzebnych, by dobrze się zorganizować.
Mówili o limitach czasowych, przepakach, oznaczeniach trasy… mówili, mówili,
mówili... a ja siedziałem wśród tych wszystkich popaprańców i myślałem, że w
końcu jestem wśród swoich! Że tak naprawdę nie jest dla mnie ważne, że ten
pokona dystans w 11 godzin, a ten w 16, a jeszcze inny go w ogóle nie
ukończy... Każdy z nas pojawił się w tym dniu w Krynicy, bo sam tego chce, bo
jest to jego marzenie, bo wie, że to i tak dla nikogo nic nie znaczy… prócz dla
nas samych. Po odprawie pożegnałem się z kumplami z Gliwic, których później
spotkam na trasie i poszedłem spać do hotelu. Jednak przed snem podpisałem worki foliowe na przepaki:
Pierwszy
– RYTRO 36 km, drugi - PIWNICZNA 66
km, trzeci - MAŁA WIERCHOMLA 77km.
I teraz już nadszedł
czas, by położyć się spać i wypocząć... choć w głowie kłębiło się milion
myśli...
7.09.2013
Głęboka noc, zegarek
wskazuje godzinę 2:00 – pobudka – mimo 3 godzin snu czuję się wyspany
jak rzadko kiedy. Teraz czas na szybkie śniadanie (banan, kanapka i gorąca
herbata). Ubrać się w cały ten ekwipunek to nie lada wyzwanie... Nie mogę zapomnieć o magicznym SUDOKREM na
wszystko, co może być narażone na odciski… Pożegnanie z Dziewczynami i czas
ruszać na spotkanie z wielką przygodą.
Na linii startu byłem
około 3:40. W odpowiednich samochodach zostawiłem moje worki na przepaki i
schowałem się do ciepłego pomieszczenia, bo 4 stopnie na termometrze wyraźnie przypominały,
że lato już za nami... Tam atmosfera już napięta, niektórzy rozgrzewający się
przed biegiem, inni siedzący pod ścianą i będący w letargu. Ja stałem i
myślałem o każdym metrze trasy, który mnie czeka, o tym, co znam z poprzedniego
biegu i wyobrażałem sobie to, co znam tylko z mapy.
3:50
– to oznacza 10 minut do startu, stoimy już przed linią, rozgrzani i gotowi do
biegu.
Chwila przed startem
Stoję gdzieś w okolicy
piątego rzędu i nie wyrywam do przodu. Prowadzący konferansjerzy co chwilę
próbują rozładować atmosferę, pytając uczestników, skąd przyjechali i tak
umilają czas, słychać żarty… jednak mimo to w powietrzu czuć napięcie...
3…2…1
– BOOOMMM – wystrzał, ruszyliśmy ulicami Krynicy. Początek
biegu, przed nami 100 km a czołówka wyparowała jak w biegu na 10 km. Na
niektórych to się później zemści, a niektórzy po prostu przebiegną dystans w
poniżej 10 godzin. Pierwsze 1,5 km po ulicach Krynicy biegnie się wyśmienicie,
choć jest dość tłocznie. Niesamowity widok - wielka poświata czołówek
opromieniła ulice Krynicy i z czasem zaczyna znikać na czerwony szlak, by
wspinać się z 550 n.p.m. na 750 n.p.m.
przez 1,5 km i dalej zbiegiem na drogi gruntowe. Już wtedy wiedziałem że
zbieganie się poprawiło, nie miałem problemu z żadnym hamowaniem, bo tego nie
potrzebowałem – biegłem na tyle, na ile grawitacja pozwalała. Po 40 minutach
przebiegliśmy przez asfaltowe drogi i rozpoczęliśmy zdobywanie pierwszego
szczytu – Jaworzyny Krynickiej.
Czekał nas podbieg na wysokość 1114 n.p.m., który - jak teraz sobie przypominam
- nie był aż tak ciężki (choć pewnie wynikało to z dopiero rozpoczętego biegu,
kiedy nogi były świeże, a umysły jasne). Po minięciu Jaworzyny Krynickiej
rozpoczął się zbieg, który dawał spore szanse do nadrobienia czasu straconego
na podejściu. Trasa była piękna, bez kamieni, a co ważne - wokół zaczynało już
świtać i trasa stawała się coraz bardziej widoczna, co znacznie poprawiało
komfort biegu. Na 14 km wbiegając na kolejny szczyt RUNEK moim oczom ukazał się przepiękny wschód słońca, na którego
urok nie mogła oprzeć się większość zawodników...
Widok naprawdę
niesamowity – każdy z uśmiechem pochłaniał go całym sobą… piękne słońce,
chmury, góry... jednak było trzeba biec dalej do pierwszego punktu kontrolnego,
który znajdował się w SCHRONISKU na
ŁABOWSKIEJ HALI (1027 m n.p.m.). Do tego czasu zjadłem dwa żelki
energetyczne oraz kapsułki z elektrolitami, popijając wodą. Zmęczenia nie było
- 22 km pokonuję w czasie 2:26:55.
Po dolaniu do bukłaka
wody i zjedzeniu banana spakowałem kije do plecaka, bo trochę hamowały mnie na
zbiegach. Teraz czekało nas ostre bieganie do RYTRA. Jeszcze bieg na Wierch
nad Kamieniem - 1082m.n.p.m i z
górki.
Na około 30 km, gdzie
już widziałem Rytro, poczułem lekkie
ukłucie z lewej strony prawego kolana. Pomyślałem, że to nic szczególnego,
widocznie źle stawiałem nogę na zbiegach
...niestety ból odezwie się później na 90 km). Zbiegłem do Rytra dość
ostrożnie, ale wiedziałem, że jeszcze trzeba przebiec prawie 3 km asfaltem, by
odmeldować się na przepaku więc tzw.
”rura”. Minąłem mostek ciągnący się nad
rzeką RYTRO, paru porannych kibiców i przez 3 km lekkim, ale ciągłym podbiegiem
zmierzałem do przepaku. Wpadłem na niego po 4 godzinach i 10 minutach (limit
5:50). Odebrałem worek z pozostawionymi rzeczami i przepakowałem graty do
plecaka. Będąc w tymi miejscu, spotkałem Wojtka Staszewskiego z KANCELARII SPORTOWEJ STASZEWSCY,
który biegł na 33 km oraz największego
wariata biegowego z Gliwic - Burego.
Kawałek mnie i BURY...za 5 minut rozwalę Kijek :)
Wtedy pomyślałem, że
Bury albo odpuszcza albo ja przesadziłem z tempem. Odpowiedzi wolałem nie znać,
więc po wypiciu ciepłej herbaty ruszyliśmy dalej. Po drodze wykonałem pierwsze telefony,
by poinformować o zaliczonym przepaku… Była mniej więcej godzina 8:20, wiec
zadzwoniłem do Żony i do Marcina, który relacjonował wszystko na facebooku. Po
moim tonie głosu wiedzieli, że wszystko jest ok i że biegnę dalej. Nieważne
jest, co mówisz w takich biegach przez telefon, ale jak mówisz…. widocznie
brzmiałem dobrze :).
RYTRO – PIWNICZNA – 30 KM
Na
kolejnym etapie biegu do pokonania było 30 km, by zmieścić się w limicie trzeba
było dotrzeć do kolejnego punktu
kontrolnego przed upływem 9 godzin 50 minut. Czas zrobiony do Rytra dawał dobre
prognozy, jednak teraz czekało mnie wielkie podejście do schroniska na HALI PRZEHYBA. (W sumie to czekało NAS,
bo przez następne 30 km noga w nogę biegłem z BURYM). Na ósmym kilometrze z 420
m.n.p.m musieliśmy wskoczyć na 1150 m n.p.m. Gdy zbliżaliśmy się do walki z
podejściem, postanowiłem wyjąć kije, by wspomóc swoje nogi... a tu… jeden z
nich nie chciał się otworzyć, a tak naprawdę to po prostu się zepsuł. By usunąć zbędny balast, wyrzuciłem go do
ostatniego śmietnika przed podejściem i wspomagałem się już tylko jednym. W
głowie pojawił się pomysł, że może Żona mogłaby kupić najtańsze kije i
przywieźć je do Piwnicznej, jednak potem pomyślałem “Piepr7^%&ć to, taki
los… stało się, trzeba sobie radzić”.
Na Halę wbiegamy po 6
godzinach 3 minutach. Pełni sił wypiliśmy po kubku herbaty, napełniliśmy
bukłaki do pełna i ruszamy dalej. Do naszego duetu dołączył jeszcze Tomek z
Gliwic i w trójkę pognaliśmy przed siebie. W międzyczasie przekazałem kolejną
porcję wiadomości, telefonując do tych samych osób co wcześniej - do Żony i Marcina. Zaczęło się robić gorąco...
wiedzieliśmy, że wybiegając z Piwnicznej Zdrój, będziemy wychodzili w
największy upał tego dnia. Jednak na pogodę nie mieliśmy wpływu, więc nie ma
sensu się zastanawiać, co będzie...
Wbiegliśmy
na Radziejową, potem Wielki Rogacz i Eliaszówkę. Na Eliaszówce dopadł mnie pierwszy mały kryzys... niby
nogi działają, kolana nie bolą, ale jednak serducho wali jak oszalałe...
Licznik pokazuje 58 km, a na trasie zaczyna się osiem kilometrów ostrych
zbiegów - dość trudnych technicznie... przez kamienie, piach, płyty. Chwila
zatrzymania. Spojrzenie na Burego, który nawet nie odczuł tych 58 kilometrów no
i DZIDA w DÓŁ!!! Na bardzo ostrych
zbiegach już musiałem niestety hamować, mięśnie brzucha i pleców nie pozwalały,
by lecieć w pełni sił. Do Piwnicznej na
przepak wbiegamy po 8 godzinach i 55 minutach. Ponad 20 minut wcześniej niż rok
temu, kiedy to kończyłem całą zabawę. A teraz zostaje jeszcze 34 km. Na
przepaku posilamy się z Burym colą, herbatą i bananem. W przygotowanym worku
miałem buty na zmianę i koszulkę, jednak z nich nie skorzystałem, bo
stwierdziłem, że nie będę zmieniał tego, co się dobrze sprawdza na trasie.
Wyruszyliśmy po 10 minutach, by ... rozpocząć moją masakrę…
Piwniczna - 66 km
Piwniczna – Mała Wierchomla – 11 KM
Wychodzimy
z Piwnicznej. Plecaki są pełne. Słońce wisi nad głową. Podejście zrobiło się niewiarygodnie ciężkie, a w mojej głowie pojawił się głos “PO CO CI TO? Skończ, daj sobie spokój, wrócisz za rok”. Bury
widział, że coś się dzieje, ale oboje parliśmy do góry. To podejście było dla mnie
jak wchodzenie na ruchome schody, które wiodą w dół. Stawiasz krok po kroku a
tu nic, niby nogi nie bolą i wszystko jest dobrze, ale i tak się nie posuwasz ani
o krok. W głowie zaczyna rozbrzmiewać Sonny
Boy Williamson-"Keep it to Yourself". Jest ciężko, ale nikt nie mówił, że
będzie lekko. Krok po kroku. Nagle podejście się skończyło i rozpoczął zbieg,
który miał doprowadzić nas na kolejne podejście. Jeszcze zbiegać mogłem dobrze,
więc chyba jednak nie było ze mną aż tak źle. Dobiegamy do Łomnicy Zdrój, gdzie znowu trzeba było się wspinać. Tam
zaczepiliśmy z Burym pewnego dżentelmena z dalekiego wschodu. Moja znajomość
angielskiego w takim kryzysie okazała się niemal perfekcyjna, jednak mimo
pogawędki trzeba było biec dalej.
73 km biegu... To już
koniec- takie myśli migały w głowie... nogi odmawiały posłuszeństwa i nie
chciały już napierać do przodu…. chciały stać w miejscu. Wszystko zaczęło mnie
boleć. Bury zadał proste pytanie:
- A jak idziesz to cię boli?-
- TO ku#&$^A biegnij, będzie cię bolało, ale
przynajmniej szybciej dobiegniesz.- usłyszałem...
No
i w sumie chłopczyna rację miał!
Zacząłem biec po równym i zbiegać. Wbiegłem do Wierchomli Wielkiej. Do przepaku
przy hotelu WIERCHOMLA dotarłem 50 minut przed limitem zamknięcia. Czas 11
godzin i 11 minut. Wcześniej rozstałem się z Burym, by go nie hamować, a
ja brnąłem dalej. Nie chciałem, by w przypadku mojego DSF, Bury także nie
ukończył biegu. Zadzwoniłem do Żony i Marcina. Oni już wyczuli, że jest kryzys,
ale swoją rozmową nie pozwolili zwątpić w to, co robię.
77 km
Wierchomla Wielka –Bacówka – 11 KM
Do
ostatniego miejsca mierzenia czasu zostało 10 km, 50 minut rezerwy. Wyruszyłem
z Wierchomli po paru minutach. Wychodząc, minąłem kilkaset metrów ze wzrokiem
wbitym w asfalt. Kątem oka zobaczyłem ochroniarza, który wskazywał na stojący
obok mnie taboret, a na nim... Dzbanek z kompotem wiśniowym. Wypiłem jeden
kubek i wyruszyłem dalej. Mężczyzna przechodzący obok mnie szturchnął mnie
łokciem i powiedział:
-
Patrz to, my tam mamy wejść?!!, kur%^@$# co to ma być?
Podniosłem
głowę i zobaczyłem wyciąg narciarski, na 2 kilometrach podejście z 580 m n.p.m.
na 980 m n.p.m. . A u mnie w głowie
pojawiła się jedna melodia - Florence +
The Machine - No Light, No Light. Czytając dalszą część tego tekstu, warto
sobie puścić tę piosenkę w tle… więc chwilę poczekam.
Już? Ok.
To wracamy na stok...
Słońce paliło niemiłosiernie. W okolicy ani jednego drzewa. Pot spływa do oczu.
Przede mną dwie osoby, za mną jedna. Krok po kroku wchodzimy. Dziewczyna za mną
upadła, kije wyślizgnęły jej się z rąk, pomogłem jej się pozbierać i walczyłem
dalej. Nade mną jeździły krzesełka wyciągu, gdzie ludzie machali i pozdrawiali,
a ja widziałem tylko kamień po kamieniu. W pewnym momencie zrównałem się z
Tomkiem, nie znałem go wcześniej, ale 2 minuty wspólnego podejścia i znajomość
wydawała się być zdecydowanie dłuższa. Tomek z potężnie opuchniętym kolanem
dawał radę i brnął mocno. Dotarliśmy na szczyt i później rozpoczęliśmy zbieg.
Tomek stwierdził, że nie jest źle i warto biec. Pobiegliśmy. Mieliśmy 2 km
piekielnie dobrego zbiegu…. nagle poczułem rozlewające się pęcherze po stopie.
Jakbym wdepnął w miskę pełną wody. Niestety musiałem puścić Tomka dalej, a sam
szybko usunąłem się na trawę, by opatrzyć stopy plastrami. Zbiegłem do Szczawnika dość ostrożnie. Tam
obsługa poinformowała mnie, że zostało 5 km do Bacówki i prawie 1h 40 min. do
zamknięcia ostatniego przepaku. Wykalkulowałem, że już jest bardzo blisko, by
osiągnąć cel, więc bardzo wolnym, stałym tempem posuwałem się do przodu. Miałem
nawet myśl założenia słuchawek i posłuchania muzyki, ale jak zobaczyłem, jak
poplątane są słuchawki to zrezygnowałem :). Mijały mnie grupy turystów i wtedy
uświadomiłem sobie, że chyba źle wyglądam, skoro kobieta w wieku mojej matki
powiedziała ”ojej,
jaki ten Chłopiec zmęczony”. Jednak w mojej głowie już świtała nadzieja że
się uda, że skończę ten bądź co bądź wymarzony cel na ten rok - 100 km.
Chwilami nawet uśmiechałem się sam do siebie, myśląc o tym, co się właśnie
dzieje. Na 88 km do Bacówki wpadłem po 13 godzinach i 30 minutach. Tam tylko
uzupełnienie bukłaku, banan, żel, guarana i do przodu.
BACÓWKA – META w KRYNICY – 12 KM
Zostało
dużo czasu. Wiem już, że tylko muszę podejść na RUMEK (1080 m n.p.m.) i potem podążać w dół. Wejście było ok, byłem
sam na trasie, wokoło panował półmrok. W szybkim tempie osiągnąłem szczyt,
gdzie spotkali mnie "weseli" panowie częstujący chmielowym trunkiem.
Z ciężkim bólem odmówiłem i pobiegłem dalej…
I na tym koniec tej
wesołej historii.
90 km. Ukłucie w
kolanie i całkowite zesztywnienie. Niestety zamiast przyspieszać musiałem powoli brnąć do mety. Robiło się
coraz ciemniej i chłodniej. Na 95 km minąłem biegacza, który właśnie skręcił
nogę i powoli kierował się w stronę mety. Ja już słyszałem Krynicę,
konferansjera i kibiców. Z lasu po godzinie 19:00 wbiegłem na ulice Krynicy. Na
tym etapie to już chyba tylko emocje, radość i energia z bliskiego sukcesu
niosła mnie do mety. Minęliśmy parę osób, którzy gestem schylania głowy dawali
nam do zrozumienia, że szanują i podziwiają to, co zrobiliśmy, że nie są to
tylko bezmyślne oklaski a świadome uznanie.
Ostatnia prosta .....
Ostatnia
prosta - zegarek pokazuje 15 godzin 19
minut i 3 sekundy, kiedy przekraczam linię mety. Wbiegam na nią z dwoma innymi
uczestnikami. Krzyczę z radości! Wśród kibiców widzę kolegów z Warszawy i moją
żonę z córką. W mojej głowie panuje chaos. Mięśnie i ich ból są tłumione przez
wszystko to, co się dzieje dookoła. Witam się z ludźmi, nie wiem co mówić.
Dzwonię do Marcina i mówię mu, że to koniec i że nie wiem, co teraz robić…
POSTSCRIPTUM
Minęło
parę dni…. już wiem, co robić….Przyszły ROK... i nowy cel:
Bieg 7 szczytów -
235 km. to co? BIEGNIEMY?