Rodzaj
uzależnienia?
Start w tym ultramaratonie nie był
planowany wcześniej. Moim celem w kończącym się właśnie sezonie biegowym był
udział w trzyetapowym biegu na 110 km Dynafit Run Adventure, który odbył się w
dniach 18-20 lipca w Beskidzie Śląskim. I do tego startu przygotowywałam się,
pokonując dziesiątki kilometrów, ćwicząc intensywnie z trenerem personalnym.
Jednak realizacja tego marzenia okazała się nie być wystarczająca, bym mogła
zamknąć sezon i powiedzieć sobie: "dobra robota!".
Bo to jest pewien rodzaj
uzależnienia...
W gruncie rzeczy
chyba nie samo bieganie nim jest, a raczej poczucie siebie spełnionego,
zrealizowanego. Nierzadko kosztem bycia nieobecnym w pełni w innych aspektach
życia (np. rodzinnego, zawodowego). Ale to jest dylemat obecny w każdej pasji,
w każdym działaniu, które może pochłonąć człowieka bez reszty. Blisko mi w
myśleniu o pasji do sposobu myślenia himalaistów, którzy chyba najlepiej
wiedzą, czym te dylematy są i jaką cenę płaci się za realizację marzeń, będąc
niekiedy kilka miesięcy poza domem, z dala od rodziny i codziennych obowiązków.
Jeden z nich - Ludwik Wilczyński ujął to w ten sposób: "Weźmy muzyka
rockowego, który któregoś dnia postanawia, że koniec z koncertami, bo 200 dni
jest poza domem to za dużo. Rezygnuje, wraca do domu, tylko że jest już
zredukowany, wykastrowany. Proszę bardzo: tatuś po lobotomii wraca do domu,
teraz będzie już z rodziną. Tak lepiej?
".
Nie, z pewnością
tak nie jest lepiej...
Dlatego też po ukończeniu Dynafit
Run Adventure naturalną koleją rzeczy było u mnie przeglądanie kalendarza
biegowego i szukanie nowego wyzwania. A że nie spieszno mi do tych najbardziej
obleganych biegów, gdzie ceną udziału jest nerwowe oczekiwanie na otwarcie
zapisów, a przy sprzyjającym szczęściu kosztowny udział (weźmy dla przykładu
choćby Bieg Rzeźnika), to swoją uwagę skupiłam na planowanym po raz pierwszy
Łemkowyna Ultra Trail. Od razu wiedziałam, że dystans 150 km jest jeszcze poza moim
zasięgiem, więc zapisałam się na ten krótszy - 70 km.
Do udziału w
biegu nie musiałam długo namawiać Tomka Buśko, który razem ze mną biegł w
lipcowej etapówce w Beskidzie Śląskim. Zaledwie trzy tygodnie przed biegiem
chęć udziału wyraziła również Karolina Nowakowska. I w tej obsadzie znaleźliśmy
się na starcie.
Błoto, błoto,
błoto...
Wyjątkowy spokój
towarzyszył mi na linii startu. Wiedziałam, że jestem przygotowana kondycyjnie.
Jedyne pytanie, jakie kołatało w głowie, to takie: "co jest trudniejsze do
pokonania: jednorazowo dystans 70 km czy 110 km w trzy dni?". Gdy teraz
myślę o tym biegu, to wydaje mi się, że byłam spokojna o to, że dobiegnę do
mety. Nie miałam żadnych założeń czasowych. Chciałam ten wyścig ukończyć i móc
odpowiedzieć sobie na powyższe pytanie. To wszystko. A że obecność w górach
jest dla mnie zawsze wartością samą w sobie i nagrodą za wysiłek, to
wiedziałam, że będę się tam dobrze bawić.
Powiedzieć, że
trasa była wymagająca, to nie powiedzieć nic...
Koniec
października i liczne opady w tygodniu poprzedzającym imprezę sprawiły, że krok
biegowy częściej przybierał formę narciarskich szusów. Obserwując uczestników,
można było odnieść wrażenie, że znajdujemy się na ruchomych piaskach, a naszym
jedynym zadaniem jest utrzymać się w pozycji stojącej.
To było niemal
70 km sprawdzianu stabilności stawów i ogólnej koordynacji :) Nie dziwiły rzucane pod nosem przekleństwa zmieszane z
wybuchami śmiechu podczas kolejnych wywrotek w sam środek błotnistego morza,
które spływało od startu do mety. O trudności trasy niech świadczy choćby fakt,
że dystans 150 km ukończyło 78 osób, a wycofały się 72...
Mimo
wszechobecnego błota każdy, kto ukończył bieg, mówił to samo: trasa była
bajeczna! I rzeczywiście nie sposób się z tą opinią nie zgodzić. Mogliśmy
podziwiać jesienne beskidzkie pejzaże, które momentami przybierały postać
bajkowych miejsc - jak choćby okrzyknięta Narnią grań Cergowej.
Przydrożne
kapliczki, pomniki przyrody i żywa natura - to elementy pejzażu, którego się
nie zapomina jeszcze długooo po zakończeniu biegu.
Po raz kolejny
przekonałam się, że mniejsze imprezy biegowe mają swój urok i warto, naprawdę
warto brać w nich udział. Kusi nie tylko dużo niższa opłata startowa, ale też
to, że organizatorzy dopracowują wszystko niemal do perfekcji. (W przypadku
Łemkowyny na pewno do poprawienia jest organizacja miejsca depozytu i
pryszniców w takim miejscu, by - tak jak w tym roku - biegacze nie musieli po
ukończeniu 70 lub 150 km iść jeszcze kolejne 2-3 km po odbiór swoich rzeczy i
skorzystać z sanitariatów). Poza tym jednym szczegółem uznaję tę imprezę
biegową za godną polecenia.
Niektórzy
zżymali się na błoto... cóż... chciałoby się powiedzieć: "taki mamy
klimat", że jesienią pada deszcz i w górach warunki nie są idealne.
Rekordy bić można latem, jesienią zaś można po prostu realizować swoją pasję :)
Łatwiej czy
trudniej?
Tak jak
chciałam, ukończenie biegu pozwoliło odpowiedzieć mi na pytanie, czy większym
wysiłkiem jest pokonanie ultradystansu w jednym biegu, czy w trzech etapach. Na
pewno jest to inny rodzaj wysiłku. W moim odczuciu większym wyzwaniem jest mimo
wszystko etapówka, w której trzeba nie tylko pamiętać o odpowiednim rozłożeniu
sił, ale też walczyć z nasilającym się zmęczeniem, brakiem czasu na regenerację
i z każdym dniem silniej buntującą się głową, która nie chce współpracować z
nogami. Podczas Dynafit Run Adventure po drugim dniu zawodów (pokonanych ok. 70
km) stan zakwaszenia organizmu był tak duży, że mimo bólu kolana nie miałam
siły zejść piętro niżej do lodówki po zimny okład :) A myśl o tym, że za kilka
godzin trzeba znowu wstać, by przebiec ponad 42 km, wywoływała w mojej głowie
silny opór.
Pokonanie 70 km
w jednym odcinku jednego dnia skończyło się oczywiście dużym zmęczeniem, jednak
dużo mniejszym obciążeniem psychicznym, gdzie myśl: "nareszcie
koniec" a nie "na dziś koniec" wywoływała jednocześnie radość i
ulgę.
Warto jednak spróbować i jednego, i
drugiego, bo pomiędzy bólem i potwornym zmęczeniem jest zawsze miejsce na
doznanie absolutnie niepowtarzalne - samospełnienie, "jedyny tak
wartościowy towar, który dostajesz legalnie i za darmo"
.
Karolina Ruta
Rozmowa Przemysława Wilczyńskiego z
ojcem, Ludwikiem Wilczyńskim w: P. Wilczyński, Rodzina góry przenosi,
"Tygodnik Powszechny" (12/2013).