Na miejsce startu mamy kilometr, więc umawiamy
się na 1:15 w nocy. Ciao, buzi-dupci-kosi-łapci i spadam. W zamierzeniu
drzemka, ale nic z tego nie wychodzi. Emocje buzują pod kopułką, więc tańczę w
ciemności jak Bruce Springsteen, oka nie mrużąc ani na moment. Nie pomaga nawet
miarowe chrapanie Syna na wyrku obok.
©Lena Dąbrowska
1:15 - wszyscy czekają, więc idziemy. Docieramy
na stadion. Kupa luda. 200 z hakiem startuje w M, >400 w HM. Spotykamy Kaję,
wylaszczona i skupiona na rozgrzewce. Dariusz L. z Gdańska ma to samo, więc
focie, poklepywania i jakaś udawana rozgrzewka, która już nikogo nie obchodzi -
zaraz startujemy. I tak zadziwiająco ciepło.
Plan jest taki, żeby nie zacząć zbyt ambitnie, a
potem się zobaczy.
Podniecenie sięga zenitu. Noc zmiany czasu,
start 2:00. Dzięki prostemu manewrowi zegarowemu urywa godzinę z wyniku brutto,
wariują garminy i systemy inwigilacji CIA. Głupio byłoby mieć wynik gorszy o
godzinę niż życiówka... Ach, strach, strach, rany boskie. Ale przecież nie
chodzi o wynik. Taaa, jasne.
Ruszamy, kółko wokół bieżni. Tłok, ścisk, a
niech se biegną. Paweł odskoczył - a niech leci, i tak w obecnej formie mogę jego
pięty oglądać. Ale nie chodzi o wynik, remember? Macham Krzyśkowi i Mikołajowi
i powoli cisnę do przodu.
Opuszczamy stadion, zaczyna się pierwszy
podbieg. Od razu z grubej Berty. Ale nie jest źle, jakoś poszło. Pierwszy
kilometr prawie 6 min. Niby nie chodzi o wynik, ale może to już przesada, co?
Przyspieszam, powoli, acz nieubłaganie. Każda pętla to podbieg, niezły zbieg,
płasko, podbieg mniejszy, płasko, zbieg spory, spory podbieg, zbieg, stadion -
tu wiadomo, płasko; a potem mega-podbieg. I tak 8 x. Ja pierdzielę... Będzie
ciężko.
©koszalininfo.pl
Nic to, biegnę sam. Paweł gdzieś z przodu,
reszta gdzieś z tyłu. Łapię rytm, ciacham 3 pierwsze kółka, nawet ich nie
zauważam. Tempo równe, lekko zwalniam na podbiegach, za to na zbiegach
zapierdalam, ile grawitacja daje. Sam się zaczynam bać, bo z każdym km średnia
spada - dochodzę do 4:52 (mimo feralnego tłocznego 1. km). Dziwne, ale idę na
czas lepszy niż w Poznaniu, a konfiguracja trasy trudniejsza.
Na 3 kółku doganiam Pawła, choć nawet tego nie
zauważam - on nagle dołącza do mnie z tyłu. Ciśniemy, wzajemnie się bezwiednie
(? )
motywując. Lekko nas otrzeźwia, gdy na zbiegach osiągamy tempo 4:15. Rozsądek
każe zwolnić, ale ja czuję się świetnie. Paweł zostaje gdzieś na końcu 5.
pętli. Trudno, może dam radę sam. Wspólne jakieś 9-10 km było fajne. Mijam
Dorotkę, która kończy w dobrej formie połóweczkę. Ponoć postanowiła się mnie
trzymać na swoich ostatnich metrach i nawet pociągnęła dalej - musiała się
cofać po medal.
©Marysia Sochaczewska
Na początku kółka nr 6 (czyli jakiś 25-26 km) w
pełnym pędzie dogania mnie Mikołaj, świeży jak chlebek z piekarni Gurecznych.
Niespodzianka. Nie ma mowy o wspólnym bieganiu, bo on popyla jak sarenka, więc
po 100 m zaczynam odstawać. "Stary, idziesz na życiówę - 3:26 czy jakoś
tak" - mówię mu motywująco, ale nie wiem, czy mnie słyszy. Przelatując
wspomniał, że walczy z "potrzebą nr 2". Po cholerę o tym wspomniał? Z
każdym km narasta we mnie ta sama potrzeba, a wcześniej nawet o niej nie
pomyślałem. To się nazywa inspiracja. Kupa śmiechu, ale nie za bardzo. Gdzie
ten cholerny stadion i toi-toi? Docieram tam w dobrym tempie (cały czas
szybciej niż 5:00/km), ale na ostatnich nogach. Pod sam koniec mijam Reginę,
która motywuje mnie. Ale gdzie mi tam w głowie bieganie, jak coś innego wywiera
nacisk?
Toi-toi. Wyrzucam zawartość jelita w jakąś
ciemną czeluść, tracę jakieś 3 min.
Wychodzę, wita mnie flesz i śmiech Błażeja.
Dzięki, stary.
©Marysia Sochaczewska
Biorę zwyczajowe picie i banana - tego
ostatniego z pewnym wahaniem. Ruszam. Raczej chcę ruszyć, ale - posłużę się
słowami nieocenionego Szpaka - "nogi mam ciężkie jak z waty, a getry
opadają mi ze zmęczenia". Nie jestem w stanie pobiec normalnie, raczej
powłóczę nogami. Przyłącza się do mnie tajemniczy jegomość, opatulony grubo,
szal na twarzy, peruka, okulary. Jakiś zgrywus pewnie, ale może nie? Coś tam
nawija, ledwo słucham, bo jestem strasznie zmęczony. Nie mogę przyspieszyć, co
mnie niemiłosiernie wkurwia. Po kupie powinienem być lżejszy. Straciłem rytm
biegu - jak się okazało, bezpowrotnie. Koleś mnie mocno motywuje, nie poznaję
głosu, coś mi tam jakby świta, że muszę go znać, skoro się tak chowa. Z
sylwetki jakby Adam Wrzecian? Eeee, co by tu robił? Już na mecie okazało się,
że to on - bohater poznańskiego triathlonu, pokonał 90 km na składaku Wigry 3.
W cywilu wielki zgrywus. Dość powiedzieć, że najpierw poprowadził Kaję na jej
życiówkę w półmaratonie, a potem pobiegał sobie ze mną - bez numeru, bez
medalu, okutany a jakieś muzułmańskie wdzianka mimo +13 stopni. Nie chciało mi
się o tym myśleć. Biegnę sobie, z coraz większym trudem. Nadludzkim wysiłkiem
trzymam tempo w okolicach 6:00. Już pewnie wszyscy mnie wyprzedzili, upokorzyli
i sponiewierali. Ale co tam... Skończyć trzeba. Jeszcze kółko. Minięcie Leny
zabiera mi jakieś 15 minut. Ale jednak mnie nie
wyprzedziła, ma jedną pętlę mniej. Ostatnia piątka to już rzeźnia, po prostu
trucht, byle dalej. Nawet nie tyle bolało, tylko znużenie i zniechęcenie było
ogromne. Co tu dużo analizować - poza wszystkim była to już niemal 6 rano przy
nieprzespanej męczącej nocy. Tfu - niemal 5 rano. Ale wiadomo, o co chodzi.
Masakra!
©koszalininfo.pl
Padł już nie tylko wynik z Poznania, ale i
fatalny z Warszawy. Po odjęciu godziny i tak kosmos. Na
stadion wpadam wycieńczony, ale szczęśliwy. Adam nie daje się namówić na odebranie
medalu - moim zdaniem zasłużył. Koniec. Wynik 3:41 - całkiem całkiem, zważywszy
na okoliczności. Ciężki bieg, więc satysfakcja ogromna.
Z Albatrosów tylko Mikołaj - półmaratończycy
poszli, co nie dziwi specjalnie. Ale gdzie Paweł? Na pewno mnie minął w czasie
sławetnej defekacji! Jednak nie, wpada na metę 3 minuty po mnie, zmarnowany,
wycieńczony... Hmmm... Szok.
Gratulujemy sobie, jemy, pijemy. Czekamy na Lenę
i Krzyśka. Trochę im zeszło. Dotarli na metę prawie 40 minut po nas.
Powrzeszczeliśmy na ostatniej prostej "Dąbrowska jest boska!"
"Gureczny-Waleczny!". Krzyśkowi nie pomogło, ale Lena wygrała swoją
kategorię, a wśród pań w generalce była 5. Super! Oczywiście, może Paula
Radcliffe akurat była w słabszej formie, a Małgosia Sobańska w ogóle nie przyjechała,
ale to naprawdę nie jest wina Leny, że dla niektórych nocne biegi to wyzwanie
ponad siły!
Podsumowując - przeżycie nie lada. Nie myślałem
przed biegiem, że to kiedykolwiek powiem, ale Koszalin dał radę. Ten bieg jest
godny polecenia. To połówka i maraton inne niż wszystkie. Nie tylko trasa jest
trudna, to się zdarza wielu biegom. Niecodzienna jest pora startu, która
hardcorowością nawiązuje do chwalebnych ultrabiegów górskich; ta pora stanowi
też dodatkowe wyzwanie. Bieganie w tak niefizjologicznych godzinach nie jest
tym samym, co trening Night Runners nawet późnym wieczorem. Bonus w postaci
urwanej zegarowi godziny wydaje się w pełni zasłużony.
©Lena Dąbrowska
Dziękuję ekipie NR Albatros. Nawiasem - w
klasyfikacji drużynowej maratonu zajęliśmy miejsce 5 na 9 zgłoszonych drużyn.
Ale uważam, że stać nas na więcej i za rok chętnie powtórzę tę wymagającą
zabawę. Gratuluję wszystkim czasów i ukończenia. Bo ukończyli wszyscy! Jestem z
Was dumny. I to bardzo!
Wyniki naszej mocnej nocnej ekipy wyglądały tak
(podaję czasy "brutto", czyli ściemnione):
Połówka:
2K. Kaja Milanowska 36:08
118. Klaudiusz Walentynowicz 47:17
260. Błażej Majewski 1:07:58
64K. Dorota Mikłaszewicz 1:10:44
86K. Regina Majewska 1:19:18
Literek:
16. Mikołaj Gliszczyński 2:28:03
43. Olgierd Wąsowicz 2:41:29
45. Paweł Timofiejuk 2:44:07
5K. Lena Dąbrowska 3:24:04
119. Krzysztof Gureczny 3:24:05
Zdjęcia są własnością:
www.koszalininfo.pl
www.explora.pl
biegnij.nablator.eu
Marysi Sochaczewskiej
Leny Dąbrowskiej